burja
codziennie na końcu
mewy zostawiają swój ślad w śniegu.
biegną nim Alpy i myśliwi.
ranem na brzeg wychodzą miejscowe kobiety,
wyławiać wykopane piłki.
noszą je w koszach do 16
i nad tobą nocy ktoś rozstawił straże
figurka budy wystawia pysk ku gwiazdom.
schnę,
do kieszeni wpełzają mi podróżni.
ich zapasy śmierdzą. w szufladach śpią dzieci
i zamyka się oko lewe.
i będzie drugie, czyste życie.
oddzielny, zbudowany pokój.
jego korytarze sięgają daleko. idziesz, Uzupis.
niebo chodzi z dziurą w brzuchu,
koło od kolasy chce, byśmy je obsiedli jak sroki.
kiedy zmywam, puszczają cię w radiu
i słychać wszystko, mimo wycia wilków,
które schodzą się na wzgórze pływać.
[bazylika goblinów, pismo goblinów]
bazylika goblinów, pismo goblinów.
pochodzenie psów jest niejasne,
śledzą nas jak śnieżyce.
jeżeli zastaniesz nas śpiących,
wiedz, że walczyłem
z goblinami
i luty nie widział jak się wracamy,
po marchew i kumin.
[tu od wczoraj rzucanie szkołą, za rzekę]
tu od wczoraj rzucanie szkołą, za rzekę.
wieś trąca Tatry jak kołczan,
śni mi się dwugłowe niebo.
ptaki rozerwane w powietrzu na mnie
i ciebie, wiatr wchodzący między uczniów,
wychylony w przepaść.
(solówka na wannie)
jako jabłko zabiłem niejedną księżniczkę.
piły ze mnie nylonowe muchy świętych.
czerwone ptaki pożerają ptaki złote,
melodia wieczoru, towarzyszy melodii nocy.
pamiętam, że wraz z ugryzieniem
samochód wpada w burzę.
betonowe gwizdki, podnosząca się Afryka.
wojsko schnie na nagich plecach
i faluje przytrzaśnięty oknem sztandar.
Marysia, odśnieżany codziennie szczyt góry.
oczy to trzy pestki.
wysuwam wannę, by dało się przejść do dalszych rzędów,
z których odpowiadam jej,
że nigdy nie byłem na Krecie,
bo gdy tylko się do niej zbliżałem,
dzieliła się na dwie mniejsze.