Idziemy, bo skończył się czas na pisanie wierszy, więc niech każdy kolejny drży tam, gdzie poprzednie nieśmiało zerkały. Gruz w zębach. Rozpadliny pod nami nucą zapomniane pieśni o linii, która wstała i strząsnęła młode. Szybujemy! Ramiona wyciągnięte w górę, pomiędzy szprychy. Z organów kapie krew. Ogniska rozstawione w równych odstępach, na strychu święta. Patrzymy w każdą dziurkę po kątach. Słuchamy tchnienia każdej tafli. Trzoda zaplątana w siatki śmieje się z tego, który bęca o linkę. Teraz rozkłada się na zboczu. Trzoda go liże. Zbocza są rozległe. Idziemy. Magdeburg wzywa! Magdeburg wzywał na czas! Północne po twojej stronie. Wieżyczka była ogromna, minęliśmy ją. Patrzy się na nas, gdy wyciąga drzazgę. Powiedz, mnichu, gdzie chowaliśmy komnaty, kto śpiewał dalej? Milcz! Piekące są łuki przez nawy! Wystawy zostawiamy za sobą! Nie chodzi o czubek, lecz przebity brzuch, nie o pion, lecz wysokość stawki, o śmiech na końcu wyobraźni, w który osunąć nam się przyjdzie i tak, bo wierzymy, że szczyt rozrywa płótno, że płonie ślepy. Katedra w Ulm przypomina frazę. Zawiązaliśmy się w niej. Tak, powrót! Czy każdy kamień można podpalić?