Kret wywraca młyn

 

Parzy naskórek:

w ropie po odcisku

pełzną wielbłądy.

 

Lato było piękne.

 

Nosiliśmy potoki w czapkach,

nylonowe bańki, zlepki,

otłumienia spadały

na łyse czoła.

 

Stąd: świst w hamak, rozwieszony

między małym a dużym palcem,

znikającymi w piasku.

 

 

***

 

Grzechot błazeńskich dzwonków

wisi nad kanionem.

Marzanna wydycha chustę:

Kaszmirowy aplauz!

 

Dłubanie w niebieskiej trąbie

starło się o drogę:

nim umyłam ręce, byliśmy rozmazani.

 

 

 

***

 

Kałużę otwarto,

schowano w niej miasto.

 

Siadamy na murku,

ona wypluwając pestki,

wybija szyby w przepaści.

 

 

***

 

Na nosach wyrosły bazie i możemy w końcu

zrywać strupy z kolan, zaglądać wzajemnie do butów.

 

Gaśnie świeżość trawy.

Cieszy to tylko najstarszych.

 

Ostatni piaskowy schron wyciąga się do snu.

Karolina

Szymon