lisy biegną wschodem
kwiat kruszeje na dywanie.
tłuczenie sekund przez ramię: mój brat
jadł łyżkami piach. sporo na nas warczał.
drzewa złożone są z samych kończyn!
szelest rozcina żołądek i mówi, że to przyszło.
plejada
historia dziadka zaciera powieki:
zgniłe pisklęta,
trunek.
gromki śmiech.
skały wsypują się do butów gorączka rozchyla gromadę
słuchają światła. oswajają gruzy.
dokąd upadły domarki?
wtedy nie deptano traw. jedni wyszli z prawej,
drudzy zajmowali się bramą. wykroili miasto.
nigdy nie splatali dłoni.
owce klęczą, drobnie paproć
biegusy się otwierają. ruina skacze,
dotyka. święta śmierdzą.
ten jeden chłopiec, który zgubił klucze,
lepi teraz berety. szarlotki, dziurawe wiadra.
było jasno i gnało. kondukt grzmiał,
stacja straszy. dokąd wypluje horyzont?
co jeśli sąsiadom z góry połamią się nóżki?
statki wytoczą osiedle. gałęzie będą spadać,
jedna po drugiej.
babcia poprawia zmięte firanki.
las wyłożony od ręki nie jest lasem. ten las jest
lepki, chce wykopać w sobie dziurę. jasną, pełną dziurę.
tak przesunąć szafę, by powstał plac, stać chwilę w wietrze, pozdrawiać nieznajomych ludzi. kiedy przypomnisz sobie ich imiona, przypomnisz sobie ich mieszkania, kiedy przypomnisz sobie ich mieszkania, w przedpokoju odnajdziesz zieloną skrzynię.
Julek