Cosi cuntati, criditini mità, si menu criditi, megghiu faciti.
I
Mieszkańcy dziwili się zawsze zbyt prędko, z daleka, z przerażeniem, obserwując w ciszy. Monstrualne i oślizgłe serpentyny węży, w miejscu, gdzie powinny wystawać ludzkie nogi, pełzną każdy krok giganta czyniąc majestatycznym kataklizmem. Nie będzie, gdy zadepcze, mu przykro ani chwili. Może przez chwilkę. Tyfon jednak prędko zapomina. Jest personifikacją ignorancji, wielki jak i ona w świecie. Nieporadny i flegmatyczny z racji rozmiarów. Poraniony ździebko po walce o rządy nad Olimpem, cały się poharatał. A jednak, spamiętał każdy cios, jaki dostał, ocalał tylko jako więzień swego wroga i nowego Pana. Chować miał się pod górą Etna, tam też uchował się i to do dziś dzień mieszka. Mieszka sam pod tą Etną, ale czasem i na spacerek wyjdziemy, dookoła isula trinacia. Jak łysa pała. Jak kinderbal na widelcu. Gdy woli od skłaniania się przed codziennością rozprostować swój zawiły prastary losik, przechadzając się ledwie po wyspie, to co mu kto powie? Szczerze, to nie dziw, żem się znalazł się pod zarzutem, czytelniczego niespokojnego zmysłu, opisywania nieprawdopodobieństw, który miałby mnie ukrócić, biorąc zrazu za byle co, gdybym nie wyjaśnił zrazu jak Tyfon i Echidna się spotkali, jak to się stało, że Tyfon i Echidna się poznali ze sobą, co sprawiło, że pokochali się wzajem.
Jest to od razu niezrozumiałe jak to się wyprawia, że te dwa potwory znalazły siebie, a czemu akurat tak, a co które mówiło, a czy zakochał się od razu, czy nie? Jak go potraktowano? Ile byłoby radochy gdybyśmy któreś z powyższych wiedzieli na pewno. Ale możemy jedynie wyłuskać trochę prawdy z prastarych odpisów, które w najdziwniejszy z możliwych sposobów więcej powiedzą o człowieku samym niż o prawdziwych Tyfonie i Żmii.
Tyfona powiła kobieta pewna swej piekielnej mocy (Hera), chłop wiedział o sobie przynajmniej tyle, na chwilę to mu tylko stykło, że jak nikt inny w owych prastarych czasach, ma w sobie, przynajmniej do jakiegoś stopnia, żeński pierwiastek, i że ma go o wiele za dużo (jak na Giganta). Dowiedział się, ale przepomniał i tyle. Łamyga. Łatynga. To nie z nadwrażliwości jego wady są, to z marazmu pamięci, chorej powykręcanej treści każdego istnienia, które zapomina o sobie w mig. Ale to, co żeńskie, oddaje pojęcie i efemeryczność humoru, którym Tyfon szczycił się (rozbryzgując pojedyncze wioski) ulegać (swoim żartem przyprawiając matrony o rozpacz nad niewinnymi, a biednych mieszkańców sicula o czadowe mente, oto nowe. Nadeszło już dziś, nie starało się o panowanie). I co na to wszystko wychowawca wąż? Co zrobił z tym co żeńskie, z humorem u Tyfonka? Pewnie czym prędzej wyrugował owe za dużo, jakie po prostu nie przystoi gigantom. Bo co miał zrobić? I tyle, bez zbędnych udziwnień, wychował Tyfona tradycyjnie. Można by rzec, po łebkach, w ignorancji, jak babę nieświadomą światów.
Za rzekome miejsce jego urodzenia podaje się Galicję (dzisiejszy Kraków), chociaż liczne źródła podają za miejsce jego urodzenia po prostu ziemię. Ziemię, a nie Tartar. Wychowany w słynnej na całą Polskę grocie, kojarzył co nieco, mimo że czasami, może nawet często, zapominało mu się co lub skąd wie. Tak, że gdy go chtóryś spytał, to nie wiedział. Stąd podaje się jego ignorancję za jego cechę pierwszą. A to przecież nigdy nie wiadomo jak to tam z substancjami. Dajcieże spokój, zapominał tylko na chwilę. Miał obalić Zeusa, Pana nieba, a przypadło mu w udziale inne życie. Żaden hardkor. Dziw go trzymał, że nie stracił życia w walce, nie przystawał już byle gdzie, a gdy spojrzał na to z „drugiej strony” to mu się zrobiło śmiesznie; i po cóż to, wszystko stracone dla świadomości z jaką łaknie potwór? Aa, ale ale, może tylko zapomniał. Na moment. Przeleciało. Z wyglądu był straszliwym dundającym smarami z kluka gnojem, oburzająco-bekająco-pierdzącym armatorem po dniu uczciwej roboty. Potęga negatywności Tyfona nie miała rozumnych granic w tym świecie, a z jego barków wystawała setka węży ciągle kopcących ćmiki i wydających z siebie przeraźliwy harmideros.
I czasem te węże szeptały słowa tylko dla bogów, znowu zionęły rykiem byka, w swej dumnej furii rozszalałego z niepamięci; a znowu ryk lwa o upartym sercu, jedynego uparciucha w prerii, a znowu jak pisklęta, których cudnie się słucha o 4:58 29 kwietnia 2023; i znowu syk węża tylko jeden, długo, przeciągle, by wszystko nie dało nam więcej dziś spać. Nie dziwne więc, że nazwany został upadłym draniem, chociaż to już zazdrość tylko, że został tym okrutnym dla tych niewiniątek chujkiem, nota bene, obrzydliwy był jego lot, w którym nie było spokoju, tylko pełno potu i poruszania tymi oślizgłymi skrzydłami, których para wystawała skąd, i węże. Z barków znaczy. Z pleców giganta.
Aby taki sobie Tyfon podbijał do boskiej Żżżmii, musiały zajść dwa odrębne, psychologicznie opisywalne, trwające jakiś czas stany, procesy. Wydarzenia, wieructwa, fakty, faksymile, opisywalne fajnomenos. Pierwszym był (jedynie) pokaz siły. Chłop był ogromny, jak to zwykle ignorancja. Największy ze wszystkich znanych i nieznanych mi istot (pewnie, ale z pasją przyrodnika, przeznaczeniem argonauty, wiem, że nie pominąłem niczego). Musiał ciągle chylić swą głowę, żeby nie sparzyć o gwiazdy swych kilku włosków. Stąd, to znaczy, ze strachu przed firmamentem, zapewne w młodym wieku, dostał garba i tak mu już zostało. Tyfon ma teraz garba z zazdrości o wyprost. A więc ten pokaz siły. Tyfon niewiele sobie pewnie robił ze swej potęgi, zachował w ignorancji wydarzenia stanowiące konsekwencje swego przeraźliwego marszu, nie żeby inni robili sobie niewiele, było go raczej widać z daleka, słyszeć po jęku, czuć po trwodze wyprzedzającej go nieco. No, to zależy jak u kogo, ja powiem, że o chwilkę, inny, że to zależy, etc.
Drugim z procesów wydarzeń stanów faktów czyli stosunków wsobnie się do siebie odnoszących, to była nieskończona fascynacja tej strasznej pary wzajem, sobą samymi. Fiu fiu, pomyślała , która już wiedziała. Dewiacja przecież pociąga, ciągnie tajemnicę do tajemnicy, pochodzenie do pochodzenia, to jest największą z dewiacji. W obu jaźń była zwierzęca lekko, ale naprawdę fajowska osobowość, ludzka, chociaż jakaś taka stara, antyczny Kraków. Albo, albo, jak to mówią siculamente, jak to tłumaczyć, jeśli nie nieświadomością z której byli ulepieni, ukuci i że sobą skuci zarazem, poza tym znali się już od zawsze, po prostu byli dla siebie jak dwie litery alfabetu prawdziwych głosek, o którym wciąż mowa. A tak, nieświadomość. No, nazwijmy tak ten pociąg. Bez wiadomości o sobie samych. Jeszcze. Tak naprawdę to ona, ta pierwotna nieświadomość jest w człowieku przewrotną siłą, Echidną, która gdy łączy się z Tyfonem, kształtuje ludzki umysł, refleksyjny umysł ludzkości. A potem, jak się wszystko zacznie na dobre, to jest już za późno. I nic nie ma do odratowania. Wylane mleczko z porannego spacerku.
O jaskinię zahaczył pewnie też z rana, gdy się przeciągał ze wschodu na zachód, ziewając dajmy na to halnym. Zahaczył, no ale co dalej? Jak długo trwało, ile zajęło mu, lub jak w ogóle odnalazł źródło nowego bólu? Załóżmy, że zahaczył mniej więcej w tym miejscu, gdzie wylot pieczar Żmij był mniej tępo-skalisty, a więcej ostro-strzelisty (gdybym miał wyznaczyć mapę), i to na tyle by rozciąć olbrzymowi palec. Rozciąć serpentyny koniuszek. Może tylko zaswędziało go, albo może zahaczył którymś wężem. Więc Tyfon wyhaczył jaskinię i pospacerował ku niej. Jak w grze RPG, rzucił nim losik jego jak kostką, więcej nie będzie pokera w kartach, trzymaj się danego sobie słowa albo wszystko zacznie się walić. Popioły rozumiesz człowieku, mirra.
Na tym, czy też nie na tym, ale raczej na tym – polega owa bezpośredniość życia stanowiąca środek do celu dla żywego – losiku, naszego zmysłu stawania się, zmysłu omylnego i do tego pełnego głupawej subiektywności, losu, który się wszystkim, czy potworom, bogom, ludziom, w tyranii swej, łączyć się w pary pozwala, na tych bagnach, że choćbyś i nie szukał, jaskinia znalazłaby się sama.
Teraz Echidna (Żmi… –). Kiedy siła ewolucyjna jest właściwą, czy sprawiedliwą, nestorzy w podaniach opisują ją jako Żmije. Ale rzadko bywa. Wiemy wszak, że choćby nie tylko tym razem, a to wiele. Wedle niejakiego Apollodora jest ona córą Tartaru jak Tyfon, który nota bene jest z Polski. Echidna jest po prostu przekształceniem się zwierzęcej jaźni w kształty ludzkie, po tysiąckroć, jest wynikiem prostej, zawiłej, konkretnej nieświadomości, ale nie w wyrzutach nieświadomości, pierwotnie brak w niej po prostu własnej winy, którą to ona by osobiście zawiniła, nawet jeśli takowa jest w koło, w społeczeństwie. Widać jej też przysługiwało nie mało ignorancji, była wszak na w pół-kobietą, a pół-żmiją. Ale pochodzenie samo nie wskazuje jeszcze na moment w życiu, w jakim dochodzi do konfliktu takich (niejednoimiennych) sił wewnętrznej in mente i zewnętrznej na polu, społecznej. Promieniami dostającymi się do wnętrza jaskini oświetlać musiała swą młodą buźkę, o pięknych, wystających jak to w Krakowie bywa, policzkach. Miała szeroko rozstawione oczęta. Grzała się, patrząc na ten sam firmament, co Tyfona parzył, ale cały on był pogrążony w słońcu, odbijała kształty kuli plazmy w powietrzu, służąc tylko urodzie lica. Na zajawie. Tak czuła, gdy słońce przechodziło po niej. Blask promieni był jej tylko potrzebny, kradła cały swój blask Heliosowi. Stąd ta wieczna zima. Tak się hartuje wiara, na mrozie. Być może wiedziała o tym, nie będąc wszak jedynie potworem, zwierzęciem, lecz przede wszystkim (w połowie) kobietą, i o swoim zdumiewającym pięknie, na które wszak nie było dotąd żyjącego świadka. Gdy topniały lody, a roztopy tworzyły piękne kałuże na ziemi, Echidna sama jedna przyglądała się swym wystającym policzkom. Przyglądała się spojrzeniu, wyrażającemu boską, choć chybioną w tym jednym przypadku, familię. Jak wasza godność? Rozbłysk inteligencji i świeżą niewiedzę o swojej pozycji w świecie odbijała niby w szkwale, niewyraźnie, bo bezpośrednio. Lustro odbijało wszak kobietę, a nie węża. Wąż walił ogonem w lustro wody i wszystko się kończyło. To co teraz to tylko tafla tego starego jeziora. Odbita w kałuży. Niewiedza to taka, która patrzącej wydała się jak zwykłą wiedzą. To wszystko, co wiedziała (więc czego naprawdę nie wiedziała) potwierdziło się już od pierwszej chwili, gdy miała gościa.
Jak mogłaby nie wiedzieć – przecież tyle nie starczy – nie starczy wiedzieć, trzeba by docenić, pamiętać i stąd tylko cenić swe piękne, ostro rysujące się policzki, zadarty, delikatny nosek, który stał się cechą pierwszą Echidna. Lub gęstwina błyszczących włosów, jak mogłaby ona nie wiedzieć o wszystkim, skoro przypominało jej o tym prawem kontrastu wielkie wężysko, spasłe i tłuste, ten okrutny wąż, co codziennie budził się wraz z nią. No siema. Głodny podmiotowości okrutny wąż, z którego brzucha okropnie burczało gryzoniami, wąż bezlitosny i jak każda kobieta nad wymiar ambitny, a trzeba przyznać konsekwentny jest, nasz ukochany losik, co najpiękniejsze kwiaty umieszcza pośród pustynnych sukulentów, życiodajny sok co nigdzie nie smakuje tak dobrze jak na pustyni, kryształy iskrzą się, jak musiałaby to robić każda oznaka naszego ocalenia. Czy aby ocaleć Echidna nie potrzebuje węża? Czy Echidna może w ogóle ocaleć? Czy musi być przez Tyfona Uratowaną?
Wąż Echidna znaczy o ewolucji, że jest siłą po prostu wypaczoną, w samej idei błędną i istotną o tyle tylko, że gdy się pomyli, jak dziś wieczór, wszyscy dookoła patrzą na pomyłkę ze swym wstrętnym obrzydzeniem, wstrętem wstrętnym jak swój przedmiot, zawsze już trochę brzydszy, gdy się go prawem kontrastu porówna ze swoim muskularnym ciałem argonauty, zwykłym herosem ewolucji, co siłą jest wypaczoną właśnie wtedy i to tylko przez kontrast. Nigdy nie dość opisanym, aby głupoty starczyło poetce, czy malarzowi, która nasyci się charakterystyką postaci. Gdyby tylko było wciąż niezbędnym ekwipażem. Gdyby tylko zatrzymał się w miejscu, żeby go ocenić. Gdyby tylko była jakąkolwiek wiedza o starożytnych, gdyby tylko było w świecie o czym pisać tak z natury, żeby nie było wątpienia, ani leni, gdyby tylko pisać wiedząc dokąd dojdę, skąd zatem rzeczywiście pochodzę. Gdyby mieć twardszy grunt pod głową.
„Gdyby rozkosz” – zacytujmy więc – „pozostała rozkoszą, będąc pomyślaną jako rozkosz, i wszystko powstawało w rozkoszy i zjednoczeniu, a nie w podziale, nigdy nie byłoby potrzeby, żeby boska świadomość zanurzyła się w nieświadomości jako miłość”.
Więc spłodzili potomnych, ich dziećmi zajmiemy się później, zostaną one ukazane jako przeszkody, coraz bardziej przerażające, w miarę jak poszukiwacz posuwać się będzie na swojej drodze. A że posuwać się musi, o tym świadczy prawo do odparcia zarzutów. Przysługiwało ono wszystkim skazanym. Tak też dziś.
II
Sprzedaż zioła jest moją jedyną prawdziwą podnietą. Jest nurtem realizacji dzieła podczas urzędowej wieloznaczności, lub anomii, a stąd i atrofii znaczeń tego co swoje własne. Samo zapewnianie ludzi w tratwę uczyni mnie właściwą i najprawdziwszą aberracją, horrorem każdego dnia, a mi się to bardzo podoba. Ja się sobie podobam. Z drugiej strony kocham wyglądać jak normik, mieć wyjebane na biznesy, mam w kieszeni nowe i stare hip-hopy. Śmierdzi ode mnie folklorem survivalsa. Mam wrażenie, że nie to mnie w tym kręci. Mam nadzieję, że to nie rzeczywistość towarzyska jest wyznacznikiem realności mojej pasji. Hobby mojej, tak na to mówimy.
A rezygnacja z ulic, które w Krakowie nie należą do mnie, a w Pacanowie nigdy nie należałyby, to tylko dla turystów. W oczach zachodu są, rozumiesz mnie, pewne konieczności. Mam na myśli tylko tyle, że oto żyć incognito można na tak wiele sposobów, jak wiele jest interesów, a te, które załatwiam jak sen nad kartką papieru, to nie tylko moje własne. Ale, ale! One zawsze były moje prywatne. Niestety nigdy ulice nie zrezygnują ze mnie. Drażniąca intymność. I nie wyjdzie ze mnie osiedle. Bo jeśli szczerość jest warunkiem żarliwości, a ja szczerze muszę powiedzieć o tym: wykluczenie tworzy te wasze ulice. Tabuizacja i kultura to tyle samo. A wykluczenie znosi [aufheben] na ulicy Prawo. Stąd te nasze mordy oszukańcze. To jest tak, jak gdybym sobie zażyczył, że chcę do końca życia ruchać brzydkie laski. Bo na tyle aż kocham. To tylko metafora, wybaczcie, panie.
Za to i zamiast nich, kobiet kochanych, zamiast tego mogę napisać, że żarliwość trzeba Ci zachować za wszelką cenę. Bo, że życie jest grą o tę żarliwość, tym będę jeszcze czasem zanudzał. Za to jak to się dzieje, że w żarliwości żyjemy tacy młodzi, to teraz. Co mi tam, mam sporo czasu. Moja młodość mi nie minie. Mimo że to czas jest zadaniem, młodość nie jest sama czasem, trzeba wierzyć w cokolwiek, co nam przypomni niebezpieczeństwo i tyle. Taki substytut, surogat zaginionego, prawdziwego chrześcijaństwa odnalazł się w dilerce. To nie tak, że ja tego chcę. Ja tego potrzebuję dla swojego smaku, żeby nie zgnić w tłumie, żeby mieć swoje własne cienko przędzone krosno pieprzonej aberracji. Attacca lu sceccu dunni voli lu patruni. Żeby wreszcie, i to jest sens życia każdego z nas, mieć gości. W życiu to o to przecież chodzi, żeby mieć gości. Złapać kontakt, nosić dla kolegi, żeby przeciw Prawu działo się to wszystko co interesujące. Żeby dać się złapać w klatkę bycia interesującą osobowością, żeby być nie więcej niż idolem chwili, żeby mieć na to wszystko swoją fałszywą grę i zwieść innych, ku ich zapomnianemu zbawieniu ku prostocie. A zatem niech nie będzie w pisaniu więcej tajności, manieryzmu, niech to będzie dziennik prastarej obecności. Zapisy mojej w chaosie kutej głowy, cokolwiek dobrego we mnie, coś z mojego kipiącego całymi czasami mózgu. I w antyku. Szytą nieświadomością. No, nieważne, więc sprzedaż ziółka pomaga na wiele, ale ma też swoje wady. Najgorsi są ćpuni, którym przecież, nie ulegając hipokryzji, sam jestem.
Cerber: Jest przerażająco pokręconym, wielkim i dzikim psem o wielu głowach. Może mieć je trzy, a może pięćdziesiąt, ile ty widzisz? Cerber wita cienie kiedy wchodzą po skończonej zabawie do świata podziemi, do wielkiego królestwa Hades. Więcej nie zobaczymy cieni, Cerber będzie ich pilnował do usranej śmierci i po. Jego spojrzenie wyłapie każdy twój ruch, jego cielsko powstrzymuje cienie. Cały jego grzbiet pokrywa wiele głów węża i zamiast ogona wystaje mu jeszcze jeden wąż i ten nigdy nie kończy kopćić ćmira. I to jest nieskończony ćmiczek. I dzięki niemu głowa węża z dupy Cerbera blokuje porywy świadomości bohatera, jej ciągłość przerywa nieskończone jaranie ćmika, jak przez zasłonę ją widać, świadomość, którą my zwiemy śmiercią. Ćmik kitra prawdę śmierci, tak, że wydaje się ona tylko przeciwko życiu być, być dowodem porażki (rzekomej) życia. Ten cygaret jest pierwszym ze strażników nieśmiertelności. Tajemnicy poszukiwania życia. Która jest integralna dla wtajemniczonych nieudaczników, którzy jej nie znajdą. Bo zwycięstwo nad śmiercią nie jest wiecznym ciałem, ale wiecznym duchem. Nieprzemiennym bogactwem wobec drogi losu – fatum – bogactwem materii poddanej świadomości.
Cerber oznacza wcielenie śmierci. Nosi znamię, rysę na czole, ta rysa znaczy, że wcielenie jest procesem, programowym wcieleniem ludzkiego charakteru, przychylnemu życiu, ale konfrontującemu się ze śmiercią. Cerbera blizna znaczy negację życia, my jesteśmy tylko tym, czym jego blizna była i będzie – narodzinami i śmiercią – czasem pomiędzy nimi wypełnionym świadomością, tym że życie jest tragedią uwieńczoną marnym zgonem i podróżą przez krainę śmierci (Hades). Człowiek. To nazwa istoty wezwanej do przezwyciężenia śmierci za życia, do wypełnienia treścią świadomości powstałej między narodzinami i śmiercią.
Wracałem z Pacanowa z dwiema stówkami w plecaku, trochę żelek i e-pety z tetrahydrokannabinolem na sell, miałem trzech pasażerów z blabla, dwoje dzieci i naćpaną laskę z Zawiercia. Od samego początku byłem nieźle porobiony, luta u frędzla i papierochy na balkonie piątego piętra mnie zamiotły, ale cóż, musiałem jechać. Rano już zrobiłem pięćset kilometrów z Krakowa, Ich bin gertznedehejm schmutz. Ich bin daine der auto lalala i wieczorem kolejne pięćset z powrotem, zalałem pełny bak i ruszyliśmy. Zaraz po wyjeździe kontrola policji, badanie trzeźwości – wyszło, że jestem trzeźwy, no jak chuj! – Pan pokaże bagażnik. Naćpana laska schizuje, w torbie ma pewnie jeszcze więcej tematu. – czas nieco zwolnił – tutaj jest trójkąt i gaśnica – dziękuję, miłej podróży – poświecił mi latarką po ślipiach, widział.
Człowiek jest przeznaczony nie tylko do przezwyciężenia negacji życia – śmierci, ale poprzez wypełnianie ciągłości świadomości – aż sam zapalę ćmika, nie obrazicie się pasażerowie – dzieci się nie obrażą, tak powiedziały, a laska wyciąga swoje fajki. – Poprzez wypełnienie ciągłości świadomości pomiędzy narodzinami i śmiercią treścią przekształcenia sztywności cielesnej materii, by ją uczynić wystarczająco elastyczną, aby pewnego dnia mogła posłużyć przekształceniu jej w ponadświatową świadomość. Albo to wszystko ci jedno, to się nie kłopocz – albo to wszystko bujda – albo mam rację ale nie wiem o tym, albo wiem i wtedy się nabijam z prawdy, albo nie wiem i prawdy szukam.
A że zejdę i do Hadesu w poszukiwaniach, by spotkać Cerbera, nie by go zabić, ale by go wyciągnąć na światło (świadomość, taką, że oślepia oczy), więc zrozumieć znaczenie śmierci i jedność śmierci i życia w materialnej sferze. Bo to pozbawi mnie nadziei, a wtedy dostanę klucze do życia. Tym razem transport przebiegł spokojnie. Wykonałem ich tak wiele, nie znajdując się ani o cal mniej w niebezpieczeństwie niż za pierwszym razem. Tylko, że się przyzwyczaiłem, i tyle. Jestem gotowy żeby stracić wszystko. Bogowie jednak na to nie pozwalają. Dla mnie aż pięćdziesiąt jest głów Cerbera, zawsze jest obudzony. Zna wszystek form światów podziemnych i pilnuje wszystkich z niego wyjść. Ponieważ dusza zjednoczona ze światem podziemnym nie może z powrotem popaść w dualność. Trudno, szkoda. A kto ma ciało, nie może się go pozbyć, więc wszystko to dotyczy ciała, naukowcy milczą. Właściwie może, samemu na drugą stronę, ale po co skoro –
Moja była ex, ona wie jak podróżować pomiędzy dwoma światami (ta brazylijka) ponieważ to ona dokonała na mnie rytuału zniszczenia. Ja zresztą niszczyłem się sam, tak zapierdalając. Kolejny kurs, kolejny tydzień, zbiegły galernik na mocy jakiegoś straszliwego wyroku, jadę nocą, żeby spędzić chociaż dzień w domu.
Ale co to jest dom? Moje mieszkanie w którym roi się od zeżartych książek? Fabuła jak auto-da-fe, a ja bity przez służącą. I wszystko mi się przytrafiło, a ja nawet nie wiedziałem, że to się dzieje. Czekałem do końca symfonii, czymkolwiek by nie była. Ale to jest masochizm, no nie? Czy domem jest wczoraj, dziś, czy jutro? Jeśli dziś, to mój dom jest drogą. A paliwo kosztuje i muszę swój dom utrzymać za wszelką cenę. Nie stracę go jak traci się trzeźwość lub poczucie humoru – nigdy raz na zawsze. Szansa jest wszędzie, wystarczy zaryzykować. Moim domem jest jutro. To znaczy, że nigdy go nie znajdę, ale będę żarliwie szukał – nie – definicji, ale tego co się dzieje, gdy jutro okazuje się dziś. Lecz na razie mam tylko definicje. Siedzę w klatce definicji. Smaruje słowa, nie wiem, czy pojęcia, na pewno staram się o ścisłość. Ujęcia. Życia w jego transformacjach i wchłanianych natychmiast w modus vivendi aberracjach. By potem nie zauważyć, że tak oto żyjesz. Już muszę jechać, dokąd? Do domu, powiedzmy.
Jeszcze przed wjazdem do Pacanowa spotkałem nieznajomego podobnego do Geyrona, olbrzyma o trzech głowach, a z nim Orthosa, na stacji paliw, musi się coś za wszystkim kryć dzisiaj. Posyła całusa – los, zsyłając repliki tytanów, i ich służalcze psy. Posyłając mnie między tych nadludzi, te aberracje, ale mocy. Te żygowiny mocy.
Orthos należy do Geryona, służy mu za symbol prawdziwego życia, wyzwolonego przez zwycięstwo nad strachem. Głęboki oddech, musisz wiedzieć co robisz. Spocone łapy czuć na kilometr, a w oczach czai się niepewność. Los pozostaje nienaruszony, bo jest nietykalny przez śmiertelnych, w zdaniu, nie jesteśmy po stronie klamki, los chwyta istotę ludzką, trzyma, bawi się nią, nie wypuszcza, a jeśli nawet, to natychmiast łapie.
Orthos jest jak bydło z trzody Geyrona karmazynowy, reprezentuje boskie siły życiowe. Skrybowie, starożytni, nie zgadzają się co do pochodzenia słowa
O R T H O S, ωρθως, znaczy wyprostowany, prosty – a nie zboczony. Jak Jezus i jego banda. Jest jak prawda, starożytna prawda. Dlatego przygoda jest taka smutna, skoro prawda jest prosta, trzeba, jak najszybciej musimy go zabić. Jak, przecież nie można pifpaf, trzeba mu przypomnieć, że jest tylko trzodą, że nic nie może, że jest psem Geyrona, jak to łatwo, jedyny sposób na wykluczenie, jedyny, którego się boję po wszystkim. Zabójstwo prawdy to los przejściowej niby prawdy, skoro ma być ona przekroczona w odpowiedniej chwili, w odpowiednim czasie przekroczona. Tja, prawdy ustalone tego potwora są nierealne, to żarty, nie ma co mi wierzyć. Wręcz fałszywe to są prawdy dla poszukiwaczy przygód, świadomości wyławiaczy, zwłaszcza, że to takie proste prawdy jak fizyczna zasada najsilniejszego, czy tam prawo dotyczące zmysłowej percepcji, jakichś chorób, a nawet śmierci.
Z drugiej mańki ωρθως, jeśli weźmiemy pod uwagę inną, bardziej zresztą prawdopodobną opcję, to Orthos może oznaczać, uwaga: „tego, który jest obecny od świtu”, lubo przeciwieństwo prawdy, jebany fałsz, czy pewną fundamentalną nieszczerość, czyli wszystko co oddala od jedności z rzeczywistością. Ale czeka już od świtu, to fundamentalne kłamstwo ludzkiej rasy. Bycie kim się nie jest – przez cały dzień, co dnia, na co dzień, codziennie, aż do końca. Bo kim się znowu jest? Nikim. Jak Odyseusz był tylko zżulałym penerinio, tak ja się męczę. Tak każdy z nas chłopaki i dziewczyny. Każdy na swój sposób kłamie od świtu.
No i fałszu się nie zabije, no nie? To była jedna z tysiąca podróży po spędzony czas w podróży, aż zdałem sobie sprawę, że mnie to nie wyzwoli. Poszukiwaczowi przygód wystarczy bardzo niewielki ruch świadomości, ruszek, by się przenieść do świata drugiej opcji. To może być prawda i to może być fałsz, i co. Niech ma dwie głowy i tyle. I dlatego Orthos ma dwie głowy i już. I najwyżej się człowiek pomyli, jak jest dość głupawy.
Piszmy po polsku. Pan Orthosa, psa, Gejron. Sam ma trzy głowy i trzy ciała i jedno skrzydlate, o włos jesteśmy od razu wrzuceni na grunt trzech natur, których przekroczenie jest niemożliwe, bodaj. Dziwne, że nikt na stacji się nie zorientował. Rzeczywiście według wtajemniczonych wszystkie działania należą do ich gry, może to dlatego, a stan doskonałej równowagi automatycznie wciąga poszukiwacza w bezruch i zatrzymuje działanie. Wyciu zabrane, wyciszone wyzwolenie. Ogień w którym tylko grzeszni się palą, I chociaż okrutnie to brzmi, warto się rozejrzeć. Niech mnie przybiją. Wyzwolenie to naturalny proces otrzymywany w wyniku oświeconej inercji. Proste? Proste. Orthos to fundamentalne wypaczenie, wprowadzone przez ignorancję, i ta rozróżnialność to cecha pierwsza Orthosa. Nikt nie powiedział, że cechy pierwsze i zwykle proste, muszą być proste w swoim języku prawda? Możliwe, że mi umknęło i zmyślam.
Nie wiem czy o tym mówić na forum, ale co mi tam. Orthos i Chimera u Hejzoda, a tak naprawdę to Orthos i Echnida, spłodzili dwa inne potwory. Jednym z nich jest Sfinks, z którym zmierzy się pan Edypski, jest symbolem wypaczonej mądrości, którą pod przebraniem prawdy wszyscy za taką biorą. Cieniasy, no nie? Samo jego imię wykazuje chłonność umysłu zniekształconego. Czyli że znowu mamy do czynienia z jednostką obrypaną jak pozostali a nie z andro, czy astrosfinksem, z którym nie powinniśmy go, myślę, mylić. Tak tylko wspominam na potrzeby tekstu i tej – koherencji. Drugie stworzenie to Lew nemejski. Jego głowę chroni łeb bestii. Jego futro, odporne na broń wykutą przez śmiertelnego. Jego pazury są w stanie przebić przez każdą zbroję, może stąd jego egotyczna duma, która to jest jego cechą pierwszą. Najpiękniejsze zwierzę świata? Być może. Strzały odbijają się od jego skóry. Gładka i długa szyja zwierza kusiły jak wykuty z marmuru posąg boskiej Wenus. Jest jak nosorożec ciosany w kamieniu prócz swej marmurowej szyjki. Mógłby być i świętym, a duma egotyczna – czyli określająca siebie jako centrum istotnościowe w-świecie. Duma nigdy nie spełniona, nawet poświęcenie się – oddanie się w integralnym poświęceniu się – o kurczę. Cokolwiek to znaczy dla Ciebie lwie, którego udusim. Kurczę aż się spociłem.
III
– Tej, ale to mleko to masz jakieś skisłe chyba, ile już tu leży? – Sołtys zawsze się musząc wymądrzać, radzi mi jak zawsze co ze sobą zrobić.
– Ależ ty górny, chmurny, może durny? Leży tu dopiero od wczoraj, a skisło bo prawdziwe kiśnie. A ja kupuję prawdziwe, na kleparskim, bo mam blisko.
– Dobra jest, pije na hejnał.
– To masz jeszcze pół godzinki a potem sraka – dopowiedział szympans
– Jak nie urok to sraczka – to mówiła moja matka, gdy jeszcze miałem matkę. – czekaj aż zobaczysz pułapkę na myszy, sam ją wymyśliłem. – to mówię ja.
– Ta, ty sam. – Sołtys nie wierzy takim hultajom, że zrobili coś sami, nic dziwnego, w jego oczach to i ja jestem taki, trochę lepszy cwaniak.
– Poczekaj, zobaczysz, że sam. – tylko jak mu udowodnić, że w ogóle jestem wynalazcą, tego się nie dowodzi. – ręczna, rachityczna robota.
Szympans wracając do poprzedniej bajery: „Tak, wiadomo. A my, jak w Rogałowie dopadliśmy faszoli, spierdalali w trymiga”
Sołtys: „A my jak dopadliśmy anarcholi w Brzozowie, to kurwa żebyś widział.”
My: Utożsamienie się z nami – my sami zbudowaliśmy, przykład lichwy na pomysłach, zgubienie oddechu, wpadanie w panikę pośród dziesiątek, setek łyżwiarzy. Jest mroźny dzień, kolejny, a mimo to pękają kry, tylko ten głos się słyszy, głuchy, zaczyna się ich taniec na wodzie, rozjeżdżają się coraz dalej, błyszczy tafla wody między nimi. My, zwalnia z pracy, ze świadomości, mnożąc twarze, uśmiechy, obok trwa chwilę bitwa na śnieżki, ktoś się przewraca, zabawa nie ustaje, a przecież jest tak surowa zima, tak surowa jak i niewinna, jasno, piekielnie jasno, zajadle, wściekle niewinna. Przejeżdża na rowerze listonosz, któryś rojber rzucił go śnieżką, spadła mu czapka i klnie. Taka prawda. Prawda? Prawda to my, ludzie twardzi i ludzie rozsądni. Ludzie realni, ukształtowani. Wszystko tak nieznośnie widać. Po lodowisku ślizga się dojrzałość, dojrzała do poświęceń, ale i do morderstwa. A solidarność to solidarność, czy jesteś faszolem czy anarcholem. Solidarność, to myśl, jedna myśl podzielona, podzielna w „my”. Czy podzielona idea jest jakaś słabsza? Jest silniejsza, bo to, to my. To tylko spokój niedzielnego obrazka na dworze. W domu tak było. Wczoraj. Wszystkie ubrania pierze się razem, nie farbują już, są na to środki w domowych laboratoriach z Niemiec. Poza tym farba dawno spłowiała, jesteśmy przecież w Polsce. Albo człowieku – noś sobie potem przekoloryzowane, zazwyczaj na róż, niedokoloryzowane, albo te nowe meta-ciuchy, błysk, ale to jest styl, to moda. Listonosza nam nie szkoda!
Nic nie zostanie takie samo, my to zmienimy.
– Wiecie, ja to chyba wiem, dlaczego wy przychodzicie z tymi przechwałkami akurat do mnie. Bo ja jestem antyrewolucjonistą, nie tak jak wy. – A rewolucja przecież, marzy mi się tylko skrycie. Jak dziecku. Marzy mi się i opowiem o niej kiedy indziej. To takie głębokie, podczas gdy mnie się żyje najpłycej.
W zimie jest młodość zawarta, nic się nie popsuje, suszą się buty w jasnej antrejce. Wracasz do domu, gdzie się wszyscy podziali? Matka w pracy, ojciec – Bóg wie, na jakiejś krypie – węszysz, co na obiad? Obiad, znowu to będziemy my, my, można by zrobaczeć od codzienności tego my. Jego absolutnej pętli obowiązywalności. Codziennie, nareszcie, to samo. Jak refren, nie budzisz się naprawdę. Obowiązuje zawsze, więc to jak pętla na szyję dla „ja”. Trudno, należy poświęcić stare ja wyrzucić w wodę. Wyglądam przez okno, lądują na śniegu kruki i kraczą, kru, kru, huczy mróz przez stare nieszczelne okna.
– Mógłbyś je umyć chociaż raz stary, coś niewyraźnie przez nie widać. – mówi to szympi.
– A co miałoby być widać, co? Beton, sam beton i skrawek nieba z kominami, ledwo co. Skwarek, wielkie mi co. Każda metropolia będzie miała takie miejsca, kipiące starością, niezmiennością – biedą, zaściankiem, moje ukochane kartoflisko – ale właśnie, skąd tu kruki, co przecież przesiadują na swym sejmie na Plantach, a nie tu. Aha, bo obok jest piękny park. Do którego nie ma wstępu oczywiście.
– Dobra, co dla was panowie?
– Dla mnie trzy a szympi dwa
– Mają tu czego szukać te kruki u Ciebie, na Pędzichowie?
– Kto? Kruki? Musiałbyś słyszeć z parku ptaki, co budzą czasem wiosną. Żal mi do wiosny, kruki masz na myśli? – powtórzyłem z nerwicy.
– No te kruki za oknem.
– W śmieciach grzebią. Tak mi się wydaje. Razem z myszami, dla nich też jest zima, umrą z głodu inaczej. Albo jedne albo drugie, albo myszy albo kruki, to jest bracie odwieczna wojna. To takie banalne. Jak czekanie na rozstaju dróg, no nie? Coś w końcu musi się stać, żeby…
Chimera: Ta najważniejsza ze wszystkich iluzji. Jest tą, która szaleje i czeka, znowu szaleje i czeka, nieznośna pasja związana z uporem oczekiwania, niepewnością przyszłości. Nie pokonam jej, nie posiadając sił witalnych, potężnego i rozeznanego umysłu niczym Bellerofont. A skoro już wspomniałem: Bellerofont; miał zabójstwo przeprowadzić na Chimerze. Bellerofont chciał ujarzmić pegaza, aby odciąć jej łeb – łeb bestii, z czasem łaska Bogów osłabła i nie zdołał na pegazie wjechać na słynny Olimp. Ja też mam tak skończyć? Na końcu się upada? Czy życie jest tylko tragiczne? Życie bohatera? Sportowca, jak boski Jezus co na krzyżu wisi i nie upada. I chociaż współczujesz, to wiesz że tak wisieć jest fenomenalnie, dwa tysiące lat wisi i nie spada. Tylko tak uratujesz się przed upadkiem. Wisząc krzyżem na krzyżu. Przez dwa tysiące lat tak można, gdy się chce to można, jak widać.
Ale Chimera jest rodu boskiego, przypomina Homer, reprezentuje więc nieuchronny proces ewolucji. Czy kłamstwo jest częścią prawdy? Drogą do prawdy? Musisz się zmierzyć z fałszem i tyle. Fałsz podstępem zastąpi Ci prawdę. Życie zniknie na zasłoną dymu, pozostanie śmierć, jej maska, jej odzienie. Pragnienie i cierpienie są unicestwione i tyle – w śmierci rozpoznaję tylko smród. Co interesujące, swój własny. Smród tchórza. Znika radość życia, a świadomość, która się rodzi, piana z głowy gromowładnego, jest wypaczona przez to, że przedmiotem jej jest tylko iluzja
Zeus może i narzucił świadomość umysłową zwyciężając tytanów, ale ja mogę ich z powrotem powołać z Tartaru i umieścić w Krakowie.
Tyfon był jednym z pokonanych, jego ignorancja jest częścią świadomości człowieka. Jest tym leniwym wilkiem. Ale jego dzieci, wywodzące się z ignorancji, będą odtąd za niego robić robotę. Strzec zagadki świadomości.
– Ta, wy dowaliliście faszolom – powrót do tematu.
– Mhm, a wy anarcholom, na pewno. Tylko, że jak tę historię opowiadałeś na Długiej Krugerowi, to nie byłeś taki pewny, a teraz lecisz to samo już drugi raz, dlatego o tym mówisz, masz przećwiczony ten kit.
– Chyba ty, ja nic nie mam przećwiczone, tylko, że teraz więcej szczegółów sobie przypominam
– Przecież zmyślasz to – n i c nie zmyśla – odezwałem się – tej, a jaka różnica, tak to pamięta, tak opowiada, a co tobie Kruger powiedział, co ten tu ci w ogóle mówił?
– To nie o to chodzi.
Kruger to postać, bezwzględny typ. Nie anarchole, faszole, tylko żołnierz pierwszej restauracji. Więc potomek terroru. Potomek osadników na prawie niemieckim, zaprosiłby do tańca wroga, by odkryć jego fałszywe ruchy, które sam miał wyćwiczone, mały i zwinny, towarzyski, cool, a nieobycie (którego nie było) przykrywał modnym gestem, kocem sympatii, byle się nie ujawnić, ani w samotności, ani w towarzystwie, by wybuchać dokładnie tam, gdzie celuje, by wzmocnić swój udział. A powiedz jeden fałsz, zrób fałszywy krok, on wyczuje, zapamięta. Zapomni o tym, wybierając? Wybór. To jest tutaj skrót myślowy, są, widzisz, pewne konieczności.
– No a myszy?
– Pewnie, że mają co tu robić, co sugerujesz, że tu, że były tu myszy, nawet, no, tak lekką ręką to mogę powiedzieć, że pół tuzina capnąłem.
– No a gdzie teraz są? – wtrąca się szympans.
– No jak to gdzie, a skąd mam ja wiedzieć? Skonstruowałem tylko pułapkę. Nie będę przecież ich trzymał, co ja miałbym zrobić z tą bandą gryzoni? Na straganie stać z nimi i krukami, przecież tu pełno tego, jeszcze nie zgłupiałem, wypuściłem. Ale jest zima. O ile są choć trochę sprytne, czmychnęły do piwnicy, a jeśli nie, to w końcu zadziobią je kruki albo szczury – zjedzą. No ale jak już mówiłem, ja ich nie tknę.
– Nie wierzę ci, żeś sam skonstruował pułapkę, a potem wypuściłeś, to chyba kit.
Kruger wszystkich zwiedzie uroczą powierzchownością dźwięków hiszpańskiej gitary. Na której grywa gdy ma wolne, ale to instrument wydobywający głębię muzyki z powietrza, nie z wnętrza muzyka. We wnętrzu to stary pomodorińo, andaluzyjski drań, poznałem to. Myśli – myśli, ze zna wszystkie klucze, alefy, gro melodii porażających, mogących publikę, jej rozum wywieźć w pole, to prawda. I tak, znał, powiedziałbym nawet, nasz człowiek o nim, a jednak uciekł z listem, który nosił pod pachą, który był jego wielką wygraną, by zgubić się raz jeszcze, ostatni raz w melodii swej hiszpańskiej gitary. Wiedziałem, teraz już, że nie może się dowiedzieć o tajemnicy, raz wyrażonej, o której zdążył, imitując sjestę, zapomnieć doszczętnie.
Wiedziałem, że nawet wroga zaprosiłby do domu, na kawę, by kontrolować go, był przebiegłym graczem na gitarze, ba, że jakimś towarzyskim przepisem sam stałem się jego wrogiem, że wyłącznie dla propedeutyki swego szaleństwa potwierdzi wszystkie dokumenta. Trudno. To jednak szczęście, że nie z każdym można iść. To wina każdego z nas, że sam staje się swoim wrogiem, zaś niektórzy – jak ja – w dość pokraczny sposób. Trudno, jedyne co umożliwiło mi ocalenie z jego rąk, to świadomość tego, jaki jest powód kontaminacji, trzasku w słuchawce tego telefonu rzeczywistości, który wciąż wydzwania.
Kruger miał zadanie, misję, powołanie. Powstrzymywał dusze zdążające do Elizjum. Ale zjawił się śmiałek, dla którego i to nie stanowiło przeszkody. Jan miał tu swój biznes, nieco nielegalny, a jednak nie oszukał nikogo. Kruger jednak miał swoje wytyczne. Uśpieni agenci Elizjum, to jednak nie ich widzimy bohaterami. Kim jest Jan? Poszukiwaczem. Bohaterem ze starego Pacanowa, nieco uparty, nieco drań. Przeciw niemu mogłaby wybuchnąć myszo- i kruko-machia. Stąd na Plantach jest tak głośno. Ale ani myszka, ani ptaszek nie wiedziały, co wiedział on. Skurwiel miał klucze do królestwa w swej pieprzonej głowie. Podróżował samemu, wolny od trosk o kompana. Od olimpijskich Bogów miał swoją zbroję, wiedział od dawna, że zwycięży, od siedmiu lat był poszukiwanym, od szesnastu przeklętym. Zbroja jego to był w praprzodkach ucieleśniony węglowy wzór chemiczny. Dar kulawego Hefajstosa. Zęby Jana nie były lśniące jak innych, ale od zgorzknienia pokruszone i żółte, zaśniedziałe jak patyna. I tak poczytywał to sobie za szczęście, że mu ich nigdy nie wybito. Jan wiedział, że jest śmiertelnie chory, że ma mało czasu. Skoro jednak zamknięto niebo przez to co miał w głowie, skoro to w niej były klucze do nieba – wiedział – może je na powrót otworzyć. Jego charakter mógł jak dzikie kwiaty, urosnąć jedynie na bagnach. Jan był dziki, mógł kraść jak Echidna blask, ale jego brzydota…
Kruger się obudził. To znak, że nasz bohater jest blisko celu. Nie wszyscy są wyjątkami, niestety, od urodzenia. Jan nie był, ale się taki stał.
IV
Pani Amelia sprząta tu na Pędzichowie, i mówi mi, żebym się do świętego Antoniego modlił, tylko nie wiem o co. Bo chyba nie o Ducha Świętego. Gdyby mogła posprzątać moje myśli sprzed nosa.
Nie mógłbym im powiedzieć prawdy, i tak nie uwierzycie chłopaki, to było dziecko, które mi się przyśniło, bohater zawsze będzie przeciwstawiał się jakimś potworom. Zawsze je znajdował, chociaż nikt nikogo nie tropił.
– No ale za kim w końcu jesteś? – szympans.
– Nie mogę się zdecydować, ani na jedno, ani na drugie, najłatwiej byłoby tu przed wami kluczyć, zwiać gdy trzeba będzie zwiać.
– Nie masz się czym zasłonić, wybór to wybór – szympans.
– Dobra, fakty przemawiają same za siebie – sołtys.
– Ale nigdy za mnie, ja potrafię mówić sam, a fakty, jak zresztą pewnie już wiesz, mówią o sobie, nie o mnie – Jasiu.
– I przy okazji, nie przychodzilibyśmy do ciebie codziennie tylko dlatego, że miałbyś być anty-rewolucjonistą, po prostu przychodzimy do Ciebie – szympans.
– Właśnie, jesteśmy ekipą i o siebie dbamy. O ciebie. O wszystkich – sołtys.
– To można by, Panowie, wykorzystać wasz osprzęt i pomóc mi zamontować nowy kran w łazience, jesteście w końcu pogotowiem hydraulicznym
– Ale jesteśmy też po pracy, poza tym, poradzisz sobie sam, nie potrzebujesz pomocy hydraulicznej – sołtys.
– Ja bym ci pomógł, ale to Sołtys jest szefem.
– Szefa sobie nagle znalazłeś – to jesteście hydraulicy, czy nie?
– Nie. – sołtys.
– Jesteśmy niehydraulicy, jesteśmy pogotowie, ale u Ciebie nie ma problemu, tylko chcesz nas wykorzystać do zrobienia tego za ciebie. Igrasz z ogniem. Albo z gównem. Tak to wygląda. W opinii pomocnika w pogotowiu hydraulicznym. Tyle.
– Masz rację przepraszam, czekałem aż mi to ktoś zrobi, bo sam mam dwie lewe ręce, ale to podaj mi tylko klucz, a ja się tym zajmę, posiedzicie?
– Tja – sołtys lakonicznie.
Hydra lernejska: Mieszka na bagnach, jest na najniższym, bestialskim poziomie życia. I tu tkwi szkopuł, także posiada wiele głów, głowy odrastają. Jak szalone, jak jasny piorun. Ale najgorszy jest ich łabędzi śpiew, ich śmiertelny zatruty oddech, smród na ulicy.
Jest symbolem. Symbolem pragnienia lub pożądania. Jest wypaczoną zazdrością kochanka. Wiele głów, symbolizując wiele pragnień, przedmiotów pożądania i przywiązania, wynikłych z iluzji oddzielenia, symbolizują też cierpienie, które powodowane iluzją dręczy bohatera. Gdy zaspokaja on pragnienie, pojawia się kolejne, i kolejne, i tak dalej i tak dalej, taniec pragnień, ale to taniec śmierci. Cierpienie spowodowane brakiem. Hydra jest zaprzeczeniem jakiejkolwiek radości.
Tyle razy rozpaczałem. Rozpacz jest zawsze intensywna, nie ekstensywna, schodzi do środka, ale środka nie ma, leci na łeb w przepaść bez dna. Bo człowiek to istota bez dna. To jest definicja, no nie? Ale biada tym, którzy szukają akurat tej definicji. Zresztą to wcale nie jest rzadkość, że uda się o nią zahaczyć.
Ale trudno sobie przypomnieć, co to jest rozpacz, gdy nie jesteś w rozpaczy. Mnie nauczyła rozpaczy kobieta. Pomyliła mi zmysły. Ale czy to dziewczyna? Czy ja? A może miłość? Jak widać kobiety, choroby, zdrada i złamane serca chadzają razem. Przekonałem się o tym in flagranti. Bo na gorąco jest każda rozpacz przeżywana. W rozpaczy ledwie ci przychodzi nic. To nic, które Cię swędzi. Masz dylemat i możesz dać się pożreć wirującemu szambu, co cuchnie własnym, parzącym cię pożądaniem, albo – tu nie ma albo-albo, to jest dylemat dopiero w tym miejscu. Byłem wrakiem, więc co zrobiłem? Raz w życiu mądrze postąpiłem. Wyszedłem z pomysłem przepuszczenia kupy forsy na pierwszy lepszy kościół swagu i ukrycia się tam, zbiegłem po prostu. Do miłego mi towarzystwa, do przyjaciół, dobrze że mam jakichś, bo to moja jedyna obrona życia w rozpaczy. Bo przecież jestem w rozpaczy, na rozstaju, tam czekam wydarzeń dnia, tam spędzam noce, ucząc się semantyki bólu, dźwięku rozkołatanego serca, przy przełknięciach śliny jak walce z mrokiem we mnie. A przyjaciele są jak światło, jak to wszystko, co nie zależało od Ciebie, ani ty od tego, co jest w twoim życiu innym samostanowiącym. Przyjaciel, to taki, któremu nigdy niczego nie wcisnąłeś, ani on tobie – choćby kitu, kto rozumie, że o ile się poharatałeś, jeszcze wyzdrowiejesz, wtedy znowu będziesz sobą a on/ona sobą. Nigdy nie korzystaj z przyjaciół, daj się ponieść wewnętrznemu nie, gdy chcesz ich potraktować jak innych, powiedzieć nie rezerwie, ufaj przyjaciołom. Ja mam tylko to zaufanie.
Ale rozpacz otumania cię jak zjawę, jej okropność dla żywych. Jest wiążącą Cię siłą, przez którą tak trudno przedzierać się umysłowi. Tak trudno wrócić do siebie. Nie ma jej, nie ma jego, nie ma nikogo, kto miał być z Tobą, iść z Tobą, to rozdzierające uczucie braku jakiejkolwiek błogości, za którą tęsknisz najbardziej, ba, za stanem normalnym, w którym możesz przestać bać się każdej możliwości, każdego napotkanego człowieka. Języka nie ma, on grzęźnie w gardle i chwieje się jak ciężkie żyto. Budzi się brat rozpaczy, lęk. Lęk nie znający granic, bo granicą uczucia jest rozciągłość rzeczy kochanej, bądź nienawidzonej. Lęk nie zna rozciągłości, jak rozpacz, chowa się w najmniejszym punkcie, w nic, które rośnie, ale nie przestrzennie, ono rośnie w tobie, jak trawa, jak grzyb, a w końcu jako drzewo. To drzewo nicości w Tobie owocuje, cierpienie zbiera żniwo, ale żniwem cierpienia jest także mądrość. Na co jednak mądrość, gdy wolności nie ma, a rozpacz, lęk, są to utraty wolności na rzecz zależności od tego, co Cię konstytuuje, że tak powiem, co cię jedna ze sobą. Czy jest to Bóg, dziewczyna, czy cokolwiek, co będąc wobec Ciebie zewnętrznym, wykazuje ci cechę pierwszą ludzkiej egzystencji – brak. Dlaczego ten brak musi tak piec w żołądku, tak ściskać płuca, tak ciążyć na powiekach, wbijać spojrzenie w nieskończoność, gdzieś poniżej podłogi. Lęk jest jednocześnie granicą postrzegania tego braku. Jest maksimum koncentracji na tym, że jej, jego nie ma. I to potęguje człowieka, ale do wewnątrz. Pustka, która drąży tunel. W rozpaczy świat materialny jest tylko przeszkodą, nieistotną, wobec tego co urosło w człowieku. A z intelektualnego poziomu urosło wątpienie. Które jest podniesione do maksimum w rozpaczy, jest zaprzęgnięciem wątpienia w służbie egzystencji. Jest wątpieniem o wszystkim, ale przede wszystkim o tym, co sprawia – co sprawiało, że dotychczas byłeś sobą. Miłość. Jest medium rozpaczy. Tylko miłość jest cechą człowieka w sobie. Podczas gdy cały charakter, osobowość, osobliwość człowieka, są tylko przeszkodą. Kocha się ducha, napędzającą wszystko moc w drugim człowieku, albo w Bogu. Która napędza mnie samego, jeśli się temu oddam. Więc oddając się tracę siebie, a raczej zdobywam możliwość utraty siebie. Ale jakby się żyło bez miłości? Lekarstwo na rozpacz? Na lęk? Nie pochodzi z fabryki farmaceutyków, jest niedostępne jak narkotyk. Jest ultymatywnym narkotykiem, przebiciem się przez wszystkie iluzje, i oddzielenia, i tego, że nie jest się dłużej sobą, i tego że się jest. Rozpacz ma gradacje, te gradacje nie oddają powagi rozpaczy, ale każda z nich ma swoje własne lekarstwo. Bo rozpaczanie jest formą patologii, choroby na bezduszność, brak wolności.
Potwora nasyłała Hera. Potwór jest symbolem tego miasta. Dalej na bagnach jest jezioro oczyszczenia dla byłych morderców. To w nim zmywają z siebie rozpacz. Sięgający wybrzeża gaj pośrodku dwóch rzek, znam to miejsce, niedaleko wejścia do Tartaru, na skraju bagna wytyczono ścieżkę, wąską. Rzeka nie wysycha nigdy, na szczęście? W gaju czai się hydra. Nad wodą rośnie platan, jest tam źródło rzek. Hydra ściga zwykle podróżnych, pożera karawany w całości, do ostatniego kęsa mięska. Nie tym razem. Bohater dociera na miejsce już po świcie, rozkłada się obozem na rozwidleniu dróg. Cierpliwie czeka. Cisza nieba jest jego muzyką, póki nie zaczną grać świerszcze, nie zapanuje wieczór, a zaraz za nim noc. Nie boi się ataku po zmroku, ponieważ Hydra śpi, jest potworem, ale by ukazać kształty rozpaczy, czeka poranka, bohater będzie gotowy do ataku.
Bohater nadbiega, widzimy go jak biegnie i zadaje pierwszy cios, ścina głowę, uwalnia się fetor. Hydrze urastają dwie głowy w to miejsce, ścina kolejną, kolejne rosną. Pojedynek trwa, coraz więcej jest głów hydry, coraz trudniejsza jest walka, ale bohater nie ustaje w ciachaniu hydry. Aż głów jest więcej i więcej, a smród coraz intensywniej wżera się estrami w mózgownicę herosa. I mimo ostrego jak brzytwa miecza, coraz traci swą przewagę, traci wiarę i swe nadzieje. Pozostaje mu walka do końca przeciwko wciąż mnożącym się głowom smoka.
Aż nagle, w trakcie zaciekłego pojedynku zjawił się ogromny rak. Słodkowodna istota, ale rozmiarów słonia, albo i lewiatana. Cały pokryty skorupą nie do przebicia mieczem. Mający swój kręgosłup na wierzchu, naciera na herosa tyłem, obraca się i karci ciosem swoich szczypiec, łamie nim jedyną broń, którą heros dzierży jeszcze w dłoniach. I tym kikutem walczy teraz z rakiem i hydrą lernejską, będąc pewny, że te stwory pożrą go na koniec, że taki jest koniec każdego wojującego z rozpaczą i własną przeszłością. Symbole na koniec pożerają świat herosa, staje się tylko filozofem, albo umiera na polu bitwy.
Wnet kikut ląduje pomiędzy płytami pancerza, potraktowany jak dźwignia drze pancerz zesłanego przez Herę raka, rak nie odpuszcza. Biedactwa, które gotują się wraz z wodą, ich los jest najmarniejszy ze wszystkich zwierząt. Rak znowu naciera, lecz niepewność z jaką to robi wystarczy, by zadać śmiertelny cios. Nie tym razem bogowie. Następnym.
A hydra? Jest to tylko zwierzę. A zwierzę może symbolizować, nigdy być ukutym z symboli, jak bohater już po ptakach, hydra nie wie, że to jej koniec. My wiemy. Żar ognia sprawia, że nawet bestia rozpaczy wypala się jedno za drugim błędnym pragnieniem jedności, heros to ten, który podpala las wkoło, który pochodnię przykłada do uciętego kikutem kolejnego łba, który nie – nie pragnie, ale pragnąć potrafi genialnie, który nie jest z pragnień, lecz nimi dysponuje, który wreszcie zostawia ostatnią, nieśmiertelną przecież, fundującą całą hecę głowę, i przykrywa ją ogromnym głazem. Tego kamienia nie ruszy inny człowiek ani czas. Będzie symbolizować śmierć hydry, wielkiego raka, a także małą śmierć bohatera, bo każda walka jest śmiercią tego, co zrodzone w pokoju.
V
Opowiem o sobie. Bo wiesz, promieniowanie radioaktywne w Czarnobylu będzie zatruwać naturę jeszcze przez 950 lat. Nigdzie nie odejdą rozpędzone ciężkie i przeszywające wszystko cząstki, nie wyczerpią się jak robi to nietrwała, zwykła gnić natura. Ja mam swoje promieniowanie, jest ono nieco inne, wyczerpuje się każdego dnia, odnawia każdego dnia, jak jedyna natura, podczas gdy ja natury już nie mam. Moja się wyczerpała. Miałem, może, ale już jej nie pamiętam.
Inni poznają to od razu, jak wilki chorego we własnym stadzie, na węch, bo nie mogę chodzić, nie wydzielając trujących substancji, tropu, który przecież nie należy do tego świata, jak grzech, jak wieczność, co przecież nie istnieje. Wieczność do ludzi nie należy, jest radykalnie inna od ludzkich praw. Jest nienaturalna dla nas. Moja wieczność zaczyna się rano a wieczorem kończy. Moją wiecznością jest powtórka z tragedii. Moją tragedią jest nierealność mojego nieistniejącego przecież, fatum. Dziwne to, brak fatum tragedią, ale to chyba nowoczesne, za tragedię odpowiada nikt inny niż sam bohater bez wspólnictwa z kimkolwiek.
A wszystko jest formą, tylko formą i to formą komunikacji. Mówiący o werbalnym i niewerbalnym są głupio-mądrzy, nie mają oczu. Nie widzą nawet co przed nimi wypromieniowuje. Rzecz się dzieje, nie chcę się przewrócić, w egzystencji, nie w słowie, geście. Promieniowanie jest spoza języka, język mnie nie ocali. Mogę żonglować i choćby nożem, ale i on spada końcem triku na ziemię, a gdy się pomylę, potnie mi znowu rękę, pełną już blizn od noży odklejających się od belki. Nie, wszystko, tylko nie mogę się pomylić. A przecież każdy krok jest mi poczytywany za błąd. I jest błędem, lepiej byłoby nie chodzić. Ale ruszają się same, muszą, co więcej, muszą, bo mogą, cząstki rozpędzone w maszynie losującej.
Nie kontroluję, nie potrzeba mi tego do życia samego, ale nie poruszam się także jako subwersywność, okręt podwodny, przyznasz, flagowiec. To nie to, kiedy ruszę ręką, rusza defiladą cała armada.
Wytrzymanie przychodzi mi najłatwiej. Mam tego nieskończoność, czekania, kontroli swych własnych uczuć. Tylko ciężko prosto ustać, unikam ludzkich nabojów, a pomaga mi tarcza ćmika i sikanie, jakbym spuszczał z wodą nienawiść świata. Za co świecie stałeś się taki oschły na cierpienie, którym poruszasz?
Jedząc, wcale nie tyję, bo zjadam same tylko odpadki. To, co spadnie ze stołu i co trafia do śmietnika jest tylko moje. To jakby wszystko było z góry moje, bo wszystko w naturze, wraz ze mną, gnije, a ja wraz ze wszystkim, co gnije, kwitnę, gdy przychodzi czas. Gnije i zakwita, i zachwyca, a ja, zachwycony chwytam to niemalże w locie. Wiem, które to śmietniki i że nikt nie może mi zabronić żywić się tą wiedzą. Chyba, że wstawią nad ranem kratę, wtedy muszę czekać aż mnie ktoś porządny wpuści. Zakradam się wtedy i udaję obywatela, jestem od udawania tego chory, wściekle się duszę tym udawaniem, od niego jestem ciągle chory, szczęście jednak przychodzi czasem, gdy mnie rozpoznają. Wtedy zwykle pojawia się nad ranem krata. Trudne to szczęście, a jednak moje do granic.
Każdy chleb się kruszy, odpadki z chleba – okruchy, nie są zbierane, nikt prawie nie odkłada ich na osobną kupę, dlatego to, co najlepsze i najsmaczniejsze jest marnowane, ale tak musi być. Ja tego marnotrawstwa jak zwykły poznaniak nie cierpię, to dlatego mam się za zatrudnionego. Mam swój fach, zbieram chleb i śmieci. Przyrządzam z nich wszystko, czego potrzebuję, nigdy mi niczego nie brakowało.
Aż poznałem ją, wiedziałem, że jak ja, bumelant, grzebie po śmietnikach. Nie powiedziałem jej, że jestem tu z wyboru, i tak nie wierzyłaby mi, „kto może wybrać takie życie” – spytałaby i wtedy musiałbym odpowiedzieć, a gdy zastanowiłaby się dwa razy, odeszłaby, to pewne. Życie potwora, jakąkolwiek prawdę reprezentuje, jest zatem straszliwie samotne, życie bohatera zaś, który ukraca życie potworom, jest nie lepsze pod tym względem.
Szymon i Kuba
Karolina