Jesteśmy zmutowanym kotem. Zmutowanym, bo zawsze przynosił o pół myszy za dużo i chce się zabawiać w dwie strony, megalit, cięcie pod i ponad pasem, wzdłuż lustra.
Myszy, spopielałe płuca, kadłuby, wędrowne klatki o ośmiu żebrach. Tors kota myśli, że to takie maszyny, otępiałe i zacofane, zmieniające kierunki, jego talerz – pająki.
Jakie to proste, uwić sobie kłębek i z niego jeść albo wyciągać głowę, jak ten dodatek; przyłożyć kowadło do pustej zasłony gilotyny, a potem ją podnieść, zawołać, i ten wstanie, zbudziwszy się na wystygłym piecu.
I patrzy, jak przeciąga się rodzeństwo; dwóch braci i dwie siostry, ale normalne, przynoszące po myszy, czasem nawet tylko taką rozłupaną.
Ale ja i tak pultam się w sercu dzwonu; dwa razy zero równa się przynajmniej dwa, a nas jest sześć, bo jeszcze piec, i to wystarczy, żeby zorganizować symfonię trąb powietrznych, ściskającą ludzi w słodkie iryski, a których to papierki A. przykleja skrupulatnie do ściany swojej sypialni. Każdy cukierek całuje, po czym ciska do wojskowego kotła, który bulgocze i obserwuje cukierek, dopóki nie zniknie.
[Komunikat.
Nadawca: „Móżdżek”
Odbiorca: wiotkie ucho wewnętrznego przegnicia
Szept: mszszymyszszszyszyszyszmyszy]
Przynajmniej nie wpuściłem ich na piec, bo zawsze jestem obwarowany, bo jakby nie patrzeć, to zasypia się przy cieple i sapaniu miechów. A tamci to co najwyżej metojkowie w
przekrzywionych storczykach.
Przemykają się przez cieśninę jak szalupy, a ja się z rozkoszy zwężam, tzn. cieśnina mojego słuchu. Ale one są sprytne, a ja obżarty.
Płyną przeze mnie dwie równoległe rzeki, które się schodzą, i razem dyszą w miechach. Po to, żeby znaleźć jeden jedyny moment, kiedy rozlewa się delta, ale bez ujścia, z wyrzuconą w pole
czupryną, zaczątkiem bulionu.
I jeśli np. jakaś wyspa położy się do snu, w poprzek, to one robią pod nią dołek i tylko czasami strącają liście z pleców, jak jeże, nie wiadomo gdzie. I zupa zawsze jest nie do rozbicia.
Nasze ciało, talerz i tors, gdy zaczynamy się bawić, wychodzi z nas, staje na przeciw siebie, i wtedy dopiero po raz pierwszy ma palce; talerz i tors.
A potem wszystko wraca. Rozpierzchają się myszy – wszy w pancernych pajacach, o sile gotowej strącić legendarne jabłko na głowę A. (tzw. pierwsza zasada dynamiki) i projektują dane przez soczewkę z kryształu (oprawioną we własnoręcznie wydzierganą przez sztukmistrza skarpetę).
A wieczorem z naszym piecem marzymy o miłorzębie, tym tunelu maja, w którym policzek i jabłko są sobie równe.
Kuba i Szymon
Karolina