Nad opuszczonym kamieniołomem krąży kania – Miklavž Komelj
Spójrzcie! Niebo jest otwarte, Ziemia jest otwarta/ Zachód jest otwarty, Wschód jest otwarty/ Południowa połowa nieba jest otwarta/ Północna połowa nieba jest otwarta/ Wielkie odrzwia otwierają się, skrzydła są odryglowane – Egipska księga umarłych
ostrożnie z tą siekierą!
nie wiem, od kiedy pracuję na budowie.
właściwie to nie pracuję, siedzę nad prowiantem.
budzę się o zachodzie słońca, robię z telewizora pianino.
rozprostowuję nogi, odpoczywam w stalowym listowiu.
nie mam pojęcia, czy korytarze w nim są zastawione,
czy teraz młodzi ludzie podważają zawiasy w drzwiach.
podziwiam dźwigi i kohorty przedmieść, jakby chciały ścisnąć
panoramę w szyb pod czymś, co mogłoby być nieruchome.
miasteczko złożone w kant
naszym zapomnianym damkom
rosnące nad lasem zęby tartaku
jak uśmiech w szparze nienarodzonego dziecka,
jak krzyż ryby, jak pochylone, zakrzywione ostrze!
pieniek, las.
dwa szeregi zwiędłych chust.
po obu stronach ulicy, przy płotach.
daliśmy tutaj imię każdemu kamieniowi.
ostatnie dni
to tylko odnoszenie zastawy do przedsionka.
gubienie zapalniczek. kaleczenie o kieszeń palców.
te dni są jasne jak brzytwa,
na której teraz tańczę,
oddaję się łące, oblubienicy. pokaże mi dół i jak
w nim leżeć. jestem strzelbą na czystym krochmalu.
ofiarowałem ci dłonie:
zeszłoroczne truchło,
rzęsę kwiatu, sen tygrysa.
siedzę na skraju okapu i pozdrawiam żurawie,
a jeszcze wczoraj wieczorem kołdra nie mogła pojąć
nowej barwy piegów, gdzie łowiłem jesiotry
i od razu zwracałem, by na koniec
przenieść się do źródła, skąd długo już wyciągam sznur
prześcieradeł, ścięty warkocz anioła. to na nim strażacy
w szelkach próbowali zdjąć strych z obręczy.
niebo takie jak wcześniej, nieprzemeblowane:
ciapowata farba, pośrodku kanapy jedno
przepalenie, chór pogranicznych emerytów.
wszyscy się zmieszczą
czego nie dosięga przęsło, gałązka bzu na garbatym
betonie, brzuch jaszczurki, miejsce na nim,
gdzie zasnęła gwiazda. chodź, pokażę ci miejsce,
które wyminęło ślady i cień, przebiło podeszwy.
stół rozciągnięty aż po sam horyzont,
siną i twardą ścianę, od kiedy chłopiec
ją zmazał. szereg dłoni przełożonych przez
szkielet ryby, szczęki ścierające rzemienie.
[dać imię gwieździe]
dać imię gwieździe: wziąć w dłonie jej warkocz i rozpleść
dwa konie, potem patrzeć przez bruzdę, jak w wyspę.
dać imię rzece: wziąć w dłonie jej gwiazdę i ujrzeć
z wysokości stołu miednicę, w której się pluszcze,
a którą dociskasz, udami. wstawić tam wrzeciono,
by przekraulować: bruzdę, emalię, bruzdę na emalii,
babcię, przegięty obwarzanek w szarpaniu jagód.
teraz rozstrój harfę, warkocz. i nie słuchaj siebie,
tak jak nie słucha wiatr, gdy gryzie przestrzeń
w deskach, a później znajduje w niej język.
[zszyj niebo, boskość]
zszyj niebo, boskość jest już spiralą, żadnym
prądem, energią, która by ją otwierała jak różę.
spirala się nie otwiera, podłącza cię do siebie, jesteś
kochającym w jej szprychach, jesteś osą w krążącym,
zamurowanym pługu. wystarczy tylko to, co zrobisz
z tymi hałdami, gdy zostaną wyrzucone przez płot.
co zrobisz z furtkami, a co z narzutą. balon, bandaż,
czas? co zrobisz z narzutą opadającą w kotlinę, jak liść.