Kogoś należy obwiniać, 

wybrał w tym celu 

jaskiniowców. 

Trafił  

do talk-showu, w którym mówił:

„nigdy nie wiedziałem, 

 co z nimi począć, tacy jaskiniowcy, 

 jak oni ze mną 

 pogrywają, gdzie ich umiejscowić; 

 postanowiłem obwiniać ich 

 za równo 

 wszystko, zawsze i wszędzie.” 

Program nie został 

wyemitowany, ale 

opuszczając teren telewizji, 

otrzymał kasetę 

z rzekomym nagraniem swojego niedoszłego odcinka. 

W domu 

okazało się, że ktoś pomylił nośniki. 

Mógł sobie obejrzeć taśmę z 

gwieździście opierzonymi 

małpiszonami, całą rodzinką delikwentów, zamieszkujących jaskinię, 

której wnętrze udekorowane było 

masą bibelotów. 

Typowo secesyjny wystrój. Wśród 

rozlicznych durnostójek dawały się rozpoznać urokliwe samoróbki. 

Np. kijaszek, 

który zwieńczono sercem uplecionym z bluszczu i przeżutych cząstek surowej wątroby.

Kijaszek sterczał, zatknięty, niczym piórko, w przeskalowany 

góralski toczek, który służył domownikom jako pufa. 

Kuchnia oddzielona była od salonu barkiem 

wyłożonym potłuczonymi okularami słonecznymi, 

łazienka nie dawała się namierzyć. W rogu, 

pod sufitem, na kwadratowej półeczce stała podświetlana 

figurka. Wisiał pod nią mały transparent, lekarska maseczka 

z namazanym szminką hasłem: „tutaj tylko z papugami”. 

A figurka pod sufitem przedstawiała 

papugę. Papuga 

przykładała sobie do głowy skrzydło ułożone na kształt załadowanego pistoletu. 

Papuga 

pozbawiona kupra, nałożona jak rękawiczka na figurkę surfera, 

pokrywa go aż do pasa, surfer zamiast nóg 

ma miotły 

obwiązane wężami ogrodowymi, z których tryska plastykowa woda, 

układająca się w falę, nosicielkę deski surfera. Fala, 

spotykając tyłkiem powierzchnię półeczki, zamienia się 

w skórzaną chusteczkę, zwisającą 

nonszalancko. Mniej doświetlonym potencjałem, 

skupiającym tym samym uwagę widza, epatował 

cały regał-wystawka małych przedmiotów, 

podzielony na kwadratowe boksy, prezentował sylwetki, których nie sposób było

dojrzeć, ponieważ mebel został wbity w ścianę, na ciemnym końcu jamy.

Jego zawartość oświetlała jedynie dogasająca świeczka, 

której płomyk podskakiwał namiętnie. Tam 

kumulował się skarb, pewny, choć niewiadomy. 

Tam też spoczywała jedyna widoczna książka, 

robiła za spodek dla świeczki i nie zdradzała 

tytułu, ani autora. W każdym boksie 

prezentował się osobny, ocieniony 

zestaw miniaturowych postaci. 

Do każdego przyporządkowany był inny plakat, 

majaczący w tle. Płomyk dawał światło tylko jednemu: kolorowemu wydrukowi

z przydomowej drukarenki (PeCet + drukarka tuszowa), 

na kartce A4 ktoś 

znakomicie opłakiwał zgubę (rozmazany tusz), 

prosił o kontakt, a zgubił trzy gwieździście 

opierzone małpoluby, mamę, tatę i ludka.

 

Na taśmie tego wszystkiego nie widać 

najlepiej, choć wszystko zostało zarejestrowane z piekącą dokładnością. 

Program pomyślany był jako relacja z pierwszej jaskini, 

w której zainstalowano internet. 

Początkowo koncentrować się miał 

na tym, co domowników przywiodło do sieci. 

A niby skusili się usłyszawszy, że na sporej ilości stron 

mogą zamieścić swój komentarz. 

Stanowić miało to punkt wyjścia dla pogłębianych, 

telewizyjnych rozważań: jakim sposobem wizualizować 

można całościowy kształt społeczności internautów, 

jak wyobrazić sobie wszystkich internautów 

w jednym zgrabnym ujęciu, 

jaką percepcyjną mimiką wyłania się wrażliwość skórująca gapienie 

światła w sumę podejmowanych na stronach praktyk, 

czy wszystko idzie stamtąd na bok, 

w stronę wyglądów, 

czy finalnym kosmetykiem mózgu, 

który go ostatecznie dopieści, będzie samo „wyglądanie jakoś

(jakby)”. 

W realizacji zamysł zaczął trącić myszką. 

Bohaterami programu okazały się osoby zainteresowane ewentualnością 

posiadania internetu poprzez szczerą płochość, 

potrzebowały internetu, aby się zadomowić. 

Zza kamery pada w którymś 

momencie pytanie skierowane do głowy rodziny: „co sądzisz o społeczeństwie, 

jaki jest twój stosunek do zbiorowości, 

w której żyjecie, 

która was otacza w promieniu przynajmniej kilku tysięcy kilometrów?”. 

Samiec długo nic nie mówi, ma się wrażenie, że coś w nim urasta, 

wrzynając się w jego poczucie własnej wartości. Przychodzi do głowy, 

że nie potrafi mówić. W końcu odwraca się na pięcie i odchodzi naburmuszony 

w głąb pieczary. Wtedy niespodziewanie zabiera głos samica, 

która siedziała cały czas przy komputerze, u boku „małżonka”, 

ale kamera jej nie obejmowała, filmując małpofacia na zbliżeniu. 

Małpobabka, naciskając wargi, 

mówi przez palce: „on wam nie powie, 

ale on obawia się całości 

zbiorowiska, tak jak każdy, 

jak każdy przedstawiciel zbiorowiska 

uważa, że razem jesteśmy nieobliczalni”. 

 

Od góry kadru zjeżdża nagle włochaty, 

potężny mikrofon. Leci w stronę opierzonego 

pasa delikwentki. Cięcie, koniec przekazu. 

I dopiero z cięciem dociera, że wszyscy tam byli 

cały czas goli, choć opierzeni. A może ekipa była 

nieopierzona? Czy kaseta z nagraniem wypowiedzi o jaskiniowcach 

trafiła do jaskini? Może przewinąć i sprawdzić, czy widać 

u nich w domu magnetowid?       

 

Jaką miała minę, kiedy ten mikrofon się obluzował?

 

— Nie oglądaliśmy tego razem?

 

— Oglądaliśmy, ale nie zwróciłam uwagi.

 

— Bo ja wiem. Miała przyjemną twarz. Wyglądała jak ktoś bardzo znany. Ale nie wiem kto. A minę? Jakby

widziała piękną firankę, a na tej firance cień, unieruchomiony, rzucony od zewnątrz. 

 

— Oj, pleciesz, ale przypominasz mi coś.

 

— Może bakcyle? Widziałaś kiedyś obrotowy nagrobek? Kręci się i kręci nieubłaganie. Na szczycie masz nie krzyż,

tylko taką pałkę, bo wiesz, Chrystusa powiesili na słupie, nie na krzyżu, a to jest ortodoksyjny grób. Nagrobek się

kręci, a ta pałka jest zainstalowana  na sprężynie i cały czas bije w nagrobek, nagrobek stęka jak wieko. Do pałki

masz przymocowanego Jezuska, takiego dziecięcego i on sobie siedzi wygodnie na krzesełku przymocowany, z

założonymi rękami i dumną miną. Jest w kasku, bo cały czas wali nagrobek. Z jednej strony nagrobka, w

centrum, masz dwukropek, z tym dwukropkiem jest dłuższa historia, ale to kiedy indziej, powiem tylko, że to jest

dwu..toczek. Z drugiej strony jest napisane, kto to umarł. Na grobie musi być najmocniejszy biogram, co nie?

Sama wiesz. A na tym grobie masz napisane: ŚMIERĆ. I stoję, patrzę, myślę sobie, że to chyba ktoś z moich,

tylko kim był dla mnie? Przepraszam, mów! Zamieniam się w słuch.  

 

— Zaraz, zrobię sobie najpierw kanapkę.

 

— Nie mamy chleba.

 

— Ale mamy macę.

 

— Ale głodniejsza lepiej powiesz.

 

— No, dobra. Nie opowiadałam ci jeszcze tego. Nic nie wprawia mnie w nastrój lepiej od dobrze napisanej piosenki.

Ale musi być napisana dobrze. Może puścisz coś? Przypomina mi się historia o człowieku, który wpuszcza do

swojego mieszkania nieznajomego. Nieznajomy po prostu pojawił się w drzwiach. Gospodarz nijak nie orientował

się w intencjach gościa. Nieznajomy pyta: czym chciałby pan dzisiaj poprawić sobie humor. 

 

Facet nic się nie dziwi temu i odpowiada, że najchętniej nakarmiłby własną piersią grubego nietoperza, bo nigdy

nie widział grubego nietoperza. Albo w ogóle dwa grube nietoperze. Jednego grubszego od drugiego. Żeby być jak

ta wilczyca, co karmiła małych ojców, ojców będących bodajże niemowlętami, założycieli Rzymu. I żeby poszło w

uszy nietoperzom. Żeby uszy im się zrobiły czerwone jak nos pijaka. Żeby się roztyła ta ich echolokacja tak

plastycznie, żeby się wszystkim, dosłownie wszystkim udzieliła do tego stopnia, że Narcyz pokochałby Echo,

puszczałby gębowo sondę i przez uszy odbierałby przestrzenny smak.

Gość podziękował gospodarzowi i polecił mu, żeby chwilę zaczekał. W ogóle się nie zraził i wyszedł. A koleś

czeka aż do tej pory. Tymczasem do domu wróciła jego kochana małżonka. O! Zostaw tę piosenkę. 

A facet patrzy na nią i nie wierzy — Co ty żeś się tak dziwnie ubrała? — pyta. A ona: co dziwnie? Co ty, nie

widzisz, że przed chwilą zabiłam człowieka!?

 

— Głupio.

 

— No, ale teraz słuchaj tego.

 

Zaparowany wizjer. Brzmi stek dicha przepuszczony jakby przez rurę od elektroluksu. To oddycha jakby smażyło

dicho, wakacyjne przeboje! Jakby je szablą nakładało na wirujące po spirali gondole bobslejów, jakby szabla stukała

w ostrogę niby w Hammonda, lecz z żywym, osobniczym przeświadczeniem, że to maszyna pisząca IBM. Ciężko

stąpa, człapie w żeliwo obute. Zapylone, stare pudło! Właśnie coś takiego miał wyśrubowane primadonnami

swoich sprytnych czerwonych ocząt czeski pisarz Karl Čapek, kiedy puścił na europejskie fafle porzekadło: 

 

ejo, rób Erfy! planetoida to dopiero gościu! a tu robot wlazł!

hipnotyzujcie go, póty werki zegarka się nie mylą z

zatopionym w chitynowej młodzieżowości robota i w jego

zębowych grillach – medalionikiem, i z deseniem jego chałatu

nie mylą się landszafty wstawione dawno w miejsce

krajobrazów, które robią już jedynie za cymbały, na jakich

same dostawczaki mogą świrować, wymiatając centryfugami,

wirnikami i rojem spalinowych balasów, szturchających ziemię –

tymi słowy, w przekładzie na ziemskie: już mi stąd! 

śliski kocyk

dawaj i spełznij! zrozumiano? Zrozumiano, że hej.

 

Robot o obudowie w barwach homara, pomazany na polikach wojowniczymi krechami z okresu prostytutki psa,

rasy chow-chow. Robot kroczy wąską ścieżką, przypiętą wężykiem do zbocza skalnego w przepastnym urwisku, co

rusz przerywaną piargiem. Ze skleconych na kanwie sprzętów biurowych –kserokopiarek, niszczarek, faksów– plus

szelek maklerów podtrzymujących je, ze specjalnie urządzonych na potrzeby niskich, żylastych osób, przeważnie

sangwinicznych, raptusów, popijających wieczorami wywary z własnych hormonów, więc z gniazd

przytroczonych do ściany absolutnie stromego zbocza… ciska się w robota –oł dżezu! łoł ał; wynędzniały puzzel

geniuszu ożywiania, choćby kubłów, inkorporacji bez zachodu, choćby konieczności darcia się na popychle,

teleportowany ze strefy zgniotu tradycjonalistycznym żelastwem w spodniach młotkowych z urzędu

proalienacyjnego.

[Emb£rionalizuj  Głąb / Cerebralniej Niż się Da], 

 

zdziadziałego robota trudzącego się jak powalona do góry kołami ciężarówa w pieluszce z trąby słonia, niemalże

mogącego nie podołać czynności tak epickiej, jak stawianie bobków z żelastwa obluzowującego się od jego

buciorów… kupek jakichś jakichś śrubek, na jakiejś tam podłodze wymuskanej, wysuniętej śliczniusio, cudzymi

palcami, spod niebywałych ciężarów, jakby obrus spod alembików, retortowego szaleństwa bulgotów, autostrad dla

gulgulgul i jego [gulgulgula] ścigacz-

owatych funfel [typu mazda i 40%-piwo o smaku latté]… fajda się w cielsko robota, obrzucany jest kluczami

francuskimi, żabkami, babami, sikany wrzącym miodem z dodatkiem przeżytej frytury i zgniłych sałat… robot.

Robot kroczy jak babcia mająca w oczywistości najsroższych patafianów, również żigolaków turkuci i sinic, więc

drobi sobie bez urazy pod ostrzałem, z gniazd skleconych z biurowego sprzętu –wręcz symfonicznie–

prowadzonym przez bandę obdartusów, pod menadżmentem umorusanej dziewięciolatki, która – kiedy już może

oprzeć świecący wprost w szpik adidas podeszwą o powalony kadłub robota, mówi z emfazą na full, dukając jak

cień Gustawa Holoubka na widok jego [Gustawa Holoubka] zelektryfikowanych rzęs, że aż ściany przewracają

oczami, jezust!, co my będziemy teraz improwizować, jak duch jest nieruchomy, a dźwięczy w nim wszystko,

jakby każdy atom odwijał się falą i:

ojej, mam! / przypomniało mi się! / ach, jakież uczucie! / kto to mówi?! / ojej, a jednak nie! / odwalam kitę? /

pamięć tylko smyra od niechcenia gałkę / alertu: już czas repety, a przede mną nic nie zdążyło zaistnieć! /

jakby to we mnie było powietrza pełno zapasowych policzków, a wentyl gdzie?/ luzak, pofrunął],

 

więc przywódczyni partyzantów, którzy zwyciężają wiecznie, raz jeszcze deklamuje ten wiersz, byśmy

zatrybili w końcu:

 

— blablable!

 

Jak jest ubrana? Tego nie wiedzą nawet schaby z nastroszonymi fujarkami, spozierające z gwiazd na każde

odstające od skorupy ziemskiej łotewery z wypisanym na plecach:

 

ŚLEDZISZ MNIE ALBO GNIJ

W ŻŁOBKU

DLA AGENTEK,

KTÓRE NIE MAJĄ TEGO

CZEGOŚ SPRZED POCZĘCIA, CO JEST TAJEMNICĄ CIEBIE

 

 

 

Kto chciałby robić 

za społeczeństwo,

jak ktoś może nie

 

Wyścigi przeciwległych wpychaczy w oczywistość

i perturbatory wypryśnięte od skrzyczenia gustu, 

że: mamy cię, a ty co! Kasztan otwarty, jeśli tylko stronnictwo będzie       

czelniejsze od czaszki z twarzą,

chociażby, że dziś bez niej, bo twarz zjedzono

w burdelu na zapleczu przez zakradające się tam

rurami wprost z przedszkola szajki mózgowców.

 

Szajki mózgowców z przedszkola, które prowadzi ex-maestro charakteryzacji. Specjalizował się był w wyręczaniu

efektów specjalnych arcyzawadiacką charakteryzacją; jeśli, przykładowo, powiedzmy, jest scena, że robot kroczy

szczerbatym mostkiem linowym z kości jednego, bardzo postawnego za życia, ale jednego – profesora sztuki

klaunowskiej, robot depcze kości, jest ich za mało, by zsumowane –nawet najsubtelniejszymi kroczkami–

zagwarantowały podporę dla, sunących ponad przepaścią, podeszew, a dodatkowo pękają z hukiem pod ciężarem

robota, widz spodziewa się niechybnego lotu spiętej w robotyczne cielsko graciarni i ostrego powalenia,

zgruchotania, wpierdzielenia na spiczaste skały pokrywające dno, dno, och, dno miziające się z otchłannością,

zasysające wręcz, prześwitując przez pakułowe, poziome (zahipnotyzowane?!) brody, jakimi w niecce przepaści

zazębia się, panująca tu, nieodzowna mgła; więc jest sobie widz, szlachetny jak zawsze, jak fagot, oboje, triangel i

solówka na kontrabasie, a następnie cała sekcja kontrabasów, blachy, kocioł i szczenię… didżej skreczuje? w

aleatorycznie dobranych punktach przypalając ogarkiem cygara swoją ezooczywiście nadskomplikowaną

konsoletę, e?! ach nie, to od sąsiadów obok, spaniele imprezowicze tam się sprowadziły; a zatem niniejszym

dowiodłyśmy: widz jest i jego jeszcze za Rzymian konserwowana na zaś i zapuszkowana w suprematycznie

ludzkich formułach, ekscytacjowa falanga spodziewa się, że robot zleci, tymczasem –ekscytacjowe wham!,

ponieważ– robot eksploduje, znienacka, wcale nie tracąc kościanego substratu pod żeliwnym obuwiem, nagle coś

się obluzowuje w przedniej pokrywie głowowej, opada płat teflonu i odsłania organiczną tkankę, normalnie twarz,

się okazuje, miał robot ciągle w środku, coś ala robocop, jednak robot, zdaje się, nie oglądał robocopa i w taką

trwogę go wprawia skórzany placek, zaszyty dotąd skrzętnie w jego chromowych wspaniałościach, ten przebłysk,

że może nie należeć do ludzi jako ich wynalazek, pełen samoistności, ale jednak konstrukt, rzecz najpierw

pomyślana, dopiero później przejawiająca się i tym samym buntująca się, nie dająca się pomyśleć, bo już

zasysająca w sitwy egzemplifikowanych bądź wewnętrznie pokręconych refleksów – nie wiadomo na ile jakich,

śmakich? (i czy ślicznie się to robotowi podoba?), a tu proszę – twarz, więc może należeć do ludzi jako jeden z

typowych dla nich (w ich targowych fisiach) chowaczy, i jaką ma wtedy minę! Diablo kwaśną. Że aż eksploduje w

swym przebłysku. Tę scenę trzeba było jakoś zrobić. W ruch poszły komputery nieprzebranych ekip od FX; nie

dane było tabunom magików wykazać się, jak bardzo czarujące potrafią poskładać efekty, ponieważ na halę

komputerową wpada ten ważniak charakteryzator w towarzystwie pana śmieciarza i nakazuje: komputery na

śmietnik już, pronto! Ponieważ, zapowiedział, w jego charakteryzatorskim majstersztyku zawrze się nie tylko

robot, mający zaraz eksplodować od mimicznego przeciążenia na froncie refleksji, że: 

nikt go nie wymyślił!! że z niego może być taki nieborak, jak każdy, komu przyszło podrapać się w głowę, że: 

ojej, chyba jeszcze się nie narodziłem, pierwsze

uderzenie światła i wszystko w następstwie – to tylko

zmyłka, rozpraszacz, cały szmugiel w tym, aby

przecisnąć się na zewnątrz pod prąd przez odkręcony

kran sikający bieżącą chwilą czy siusiającego

bieżączką doktora temporalizatora (zdecydowanie

najróżniej da się uniwersalne wyzwanie postrzegać) i

udzielić się rychlejszym gustom, znacznie prędszym,

wyprzedzającym zderzaki światła modulacjom gustu; 

 

nie tylko robot, bo 

wielka dziura, otchłań przepaścista, mgła, a także mostek linowy z profesorskich kości clowna i ostrosłupy

denne – również zawierać miały się w charakteryzacji, jaką preparował ówczesny maestro tego fachu, a dziś – pan

przedszkolak, szef przedszkola, wśród podopiecznych którego –nie trzeba tomograficznej latarki, wystarczy

dostatecznie jazzujący nos, by czuć: chmary mózgowców się kłębią, niby zajęte skrawkami sztucznych

wnętrzności, jakie się ostały po wybuchu robota i przymocowanej do niego otchłani, jednak już nieźle kombinują,

jak dostać się do rur i jechać nimi, zwiedzić burdel* 

 

(*dom publiczny dla wymiatających na generalizatorach, wrażeniowych jednorękich bandytach, istot

publicystycznie kamuflujących swoje ciuchcie & uroki, przyjmując kształt quasi-stacyjek majaczących w kałużach

turbopaliwa, postaci na pewno super i w ogóle ślicznych, a także uściśniętych wprost w pokłady lubienia ich przez

statystycznie każdego, aż po bagażnik nadziany takim lubieniem, że nawet tiry się do nich łaszą i popisują, jakie

mają w kokpicie kasyna dla światełek*)

[*kasyna, w których światełka zostawiają swoje odwłoki, rozmieniane na najcieńsze plasterki, przegrywane

piętrzącymi się stosami] 

 

a może i zatopić widelec w placku twarzowym, który zaprawdę po kiego nochala stronnictwu* na przyszłość, jeśli

w przyszłości będzie się latało z gołymi czaszkami (czaszki + jednak pomyłkowy sztukas, szczypta jednak

wysupłanych nosów) i transparentnym kreacjonizmem trawiennym (prześwitujący brzuch, a w nim: ciekawe

kompozycje, fluorescencyjno-jaskrawe, przeważa ważniacki informel).

 

(*stronnictwu? stronnictwu! oczywista, że stronnictwu, bez stronnictwa żadna korba, suchy sen niedoszłego

zamachowca i wiór z trzewi opowiedziany niewidzialnym znajomym; więc stronnictwu, chociażby stronnictwu 

tomograficznych latarek [LAZULOWI MNĄĆ TUPECIK W ŁAPSKACH/ OD KUBŁA NA DŻAMBOŻETY I FLEJSZ],

a właściwie odwłoki robaczków świętojańskich grające na kontrabasach, których powłóczyste strugi, regulując

dawkę polepszaczy, ukrytym brzmieniem nastrajają to –sami wiecie co!, bo to– za jak bardzo ku klux klanowo

spiczastego ducha przebierze się aktualny dzień)

 

 

Nieimprezowi Rycerze

Spaniele Imprezowicze

 

Kolejna parszywa noc w aglomeracji suburbiowo-miastowej rozciągniętej między czubkiem dawnej Bydgoszczy,

zahaczającej o dawny Krzyż, a dalej niegdysiejszą Lublanę, z drugiego boku dawny Bukareszt, sięgającej aż do

niegdysiejszych Aten. Oł dżezu! Jakież się tu piętrzy budownictwo. Łazienkowce, pozbawione chyba w środku

kibelków, ponieważ z zewnątrz prezentują się jak wywleczone na drugą stronę ubikacje. Łatwe w obsłudze

szlauchem, jeśli się świństwo z zaświatów przypałęta i oblepi krzyżówki fug, rozwiązane ludźmi skojarzonymi ze

światłami poszczególnych okien. Aglomeracją rządzi trójgłowy worek pelikana, na którego wygody składają się

męstwa obradujących ze sobą w tajemniczych okolicznościach: księdza, posterunkowego i włóczęgi. Nie znamy

ani strzępu włóczęgi, ani jednej danej, nawet koloru policzków lub stanu szapoklaka. Ksiądz natomiast nazywa się

Mięski, jest bratem szefa kompostowni Izabelin.

 

 

Ugabuga jest dla ludzi, wskrzeszacz:

tylko haseł, żywotów nie trzeba!

 

Jestem w sejmie, już nie pomnę z jakiej racji, z ledwością kojarzę, jak się tu znalazłam. Pokazałam identyfikator

faciom w odświętnych czapach, przepuścili mnie, stukając obcasami swego bikiniarskiego obuwia? Niechybnie.

Było coś takiego. Czuję, że lud mnie gwałci, wybierając na swoją posłankę. Czuję, że wynalazki, do których

zaprowadził naszych przodków głód mogą odezwać się w środku jakimś brakującym puzzlem. Np. gdyby nikt nie

wpadł na to, żeby ugotować jaja i zabrać je w podróż, chociażby poduszkowcem? Może nie czułabym się jak rycerz

z garnkiem na głowie, który czeka pod biurkiem, aż jego bojowe kucki opiewać będą wyjeżdżające z rozsuwanego

sufitu, brzęczące puzony i tuba. Więc subkultury jako takie wynalazki samonaprowadzające na siebie przez głód, z

którego coś w nich zostaje, np. widoczek czaszki. Los tak nic nie chciał, wyciskał nam głowy jak pryszcze, aż na

końcu nosa wyrósł mu szejk lub wezyr i zdmuchnął go jak pyłek spomiędzy ramion. Zagryzające się wzajemnie

trybiki subkultur, które potrzebują się zazębiać, że jest trochę punk, trochę kwantowy, trochę wormholizm,

dziwny lub interesujący balonówa-fejs, grime na bazie kompostu, kłi-rejpy, a jednak trochę naziol smarcik, w

garsonce Hanny Suchockiej, ale po neotardzku, któremu chce się toxić i glanować brzdące stripowane na wypadek

natychmiastowego quizu dla wręcz akrobatycznie hype’ujących sobie przebierańców; glanować lub tylko smażyć

ich wraz z kurczakami, na arcimboldowsko cynicznym słońcu. Postanawiam oficjalnie, na wszystkich moich

telegraficznie statusowych gadaczkach i kontach w rajach psychopodatkowych, że nie będę się tym głębinowo

przejmowała. Chwytam poręcz uformowaną na podobieństwo węża [elementarny gadżet w wyposażeniu sejmu].

Wciąga mnie, oczywiście wzwyż. Jezust, ależ moje dżinsy są zakaźne! Oprócz powłoki dołów, również moją twarz

obecnie pokrywa wilgotny, jasny dżins. Nieznani bogowie obrażają się dość siermiężnie, bo mają nam za złe ową

wydłużającą się przywarę, że nie doceniamy ich mocy, które objawiają się w tym, jacy są nierozpoznawalni.

Brawo! Szynka z politruka w bufecie, fuj. Esperal zaszyty od razu z embrionem, który pokrytymi transparentną

sierścią [lanugo] dłońmi przyciska do piersi pluszowy sprężynowiec – oto idealny dyrektor opery. Poruszę tę

kwestię na podkomisji symulatorów awansu & śpiewu wprost z krzyża. Szynka z politruka w bufecie – wyszła!

Momentalnie, nie ma jej. Pożarta przez asystentów laski marszałkowskiej. Fuj dwa. Co tu robi pomnik biustu,

upchniętego w sześcian i zakopertowanego?! Tylko brodawka wystaje. To jest autentycznie guzik! Bzyczy przy

naduszaniu, po ułamku chwili koperta się roztwiera i z piersi wyrywa się obopólnie [co czuć, i to mocno]

niechciane [po mojej stronie również], wyrywa się z piersi opryskliwe: CZEGO? 

Aha, czyli stoję przed pomnikiem biustu i on do mnie tak brzydko się odnosi? 

CO CZEGO?

 

Chce się adekwatnie opryskliwie parsknąć, żeby już naprawdę wszyscy żałowali tej pogawędki. A wtedy dzieło

sztuki tym bardziej reaguje, jakby błagając własną trójwymiarowość, aby się zadławiła i nie było ni skrawka

oskomy wokół. Odparowuje [na niebyłe parsknięcie CO CZEGO?], jakby gitarę w aerozolu roztrzaskując se na

nieistniejącej czaszce, wali: PIERŚ! 

Bezpodstawne parlowanie, kolego, mówię, to żadna pierś, judasz w dekolcie. Możesz spokojnie eksponować się

dalej z byciem w posiadaniu wiadomości, do której nikt żywy nie wpełznie, ponieważ ta wiadomość głosi… hm,

zachowaj swoją tajemniczość, ona jedna na coś się zda – jakoś tak to leci, czy tak? Otóż słuchaj mnie dobrze,

haloha, czy mnie słychać u ciebie, jedyna naklejka z białym napisikiem PRIORYTET na tle policjancko niebieskim,

którą przyklejam ja, dotyczy zagadnienia o następującym farszu: jakim szmoncesem wpuścić, niczym do totalnie

prędkiego metra, wpuścić do swojej czaszki tabuny istnień, żeby ją rozświetliły, bo tam jest ciężka dziura póki co. 

Gadam z pomnikiem biustu, spalając osiem szóstych przydziału ćwierćlegalnych zachowań. Trwa to pięć lat. […]

Sprejuję na pomniku: STALIN ŻYJE. Skoro mam w dłoni sprej, z automatu też dociera do mnie, że lecę na

mównicę. Mówić! Jasny dżins, mówić, ludzi dawać.

 

 

Uznanie! Intrygi! Sex! Halucynogenna 

prędkość własnego pomysłu!

 

I teraz spoglądam w kierunku ław, na których rozpoznaję znajome warzywa. Absolutne z nich babcie. Ale tu jest

aktorstwo, tu nie ma takich yhym-rzeczy, które się widzi. Tu się generuje twoją tajemniczość, nie spaprz tego!

 

Mówię z gestem arszenikowego psiepana, który w agonii sięga po księżyc w nowiu i miota nim jak bumerangiem,

który zrywa jego powłokę i zostawia arszenikowego szkieletora, ten jodłuje, wznosi toasty, bębni paliczkami na

własnych żebrach dźwięcznie jakby były firmy Casio, ale bumerang wraca, ubiera go z powrotem w powłokę i

znowu psiepan gnie się w agonii… przepraszam, nie mówię, ja ryczę jak nadmuchana przez serafitów kobza, przy

czym wskazuję bardzo szczegółowo warzywne laleczki Voodoo, celując dżinsowym palcem, niby laserową plamką,

idealnie w ich nieśmiertelniki, niemalże przywabiam maszynistowskim ruchem palca sitwy gangsterów stojących

za warzywami, w skrzynkach, przykrych bandziorów niemalże przezierających teraz przez usadowione za

pulpitami, w sejmowych ławach – selery, pory, marchewki, bakłażanowy kinol itp. Przemówię, kiedy tylko

interwał ustąpi, echolalia pierdną precz, retardacja się przesunie. Jakoś tak. Już mówię, uważajcie, bo się wyślizgnę.

Zaraz, zaraz, co to ja? A, już mam. Posłaniec przeciska się przez moje usta z kopertą w dłoni, heraldyczna trąbka,

oj jaka dłłłuuuga, i… mdleję na mównicy? Nie, nie. To nie ja, ja mówić, natychmiast, to rozkaz! Rozkazuję –

zwięźle jak krasnoludzki szatan – własnej sympatii, a sympatia się słucha, o dziwo, małpa jedna, pewno coś zaraz

wywinie. Co to jest sympatia? Falanga zwierciadeł. 

 

Ci młodzi ludzie posiadają jedynie swoje ciała [haha, pokazuję przy tym warzywa, sprytna to ja jestem], zero

schronienia na później, kiedyś przeziębią się w którejś z kosmicznych zup, ot próżność kosmosu, wow! Trwają

pośród murów, podróbek chińskiego lub zakupionych przez hobbystów resztek tego sławnego, berlińskiego muru.

Nie? Wy się gapicie na ich ciała, jak nieraz oglądacie telewizor, oczekując od niego chyba, że zaprezentuje was, ale

takich z epoki kamienia łupanego, podczas antykoncepcyjnego wytężenia, kiedy budujecie prototyp tego właśnie

telewizora, lecz wyrzeźbionego w głazie z motywem węża przewijającym się dosłownie wszędzie. I wasz telewizor

to jest wasza odpowiedź na prezerwatywę. Co jeszcze nie paplało? Węże w kondomach. Aha, nie słuchacie, cóż to!

Syczące, człekoladopodobne paplanie dobywa się z waszego odpowiednika prezerwatywy, tak? Widzicie mnie –

dżinsową, nie w waszym guście – jak przez gumę, bo gapicie się na paziowate puppies, młode ciała? A te ciała są

zbudowane nie inaczej, tylko właśnie tak, o właśnie tak [jeszcze mocniej ukazuję klub warzyw], że wyszukują

sygnały, które są bezpośrednio im dedykowane. Ta odbiorcza mania utrzymuje walor dzikiej wynalazczości.

Nadaje się doskonale, by narażać ją na oddziaływanie tajnych sygnatur, jakie drałują na rozpuszczonych wiciach,

wibracją swą, pełną szczerych namiętności, taszczących gryps palcem na mięsie pisany, na mięsie zwisającym z

bezprzykładnie aniołowatej przyszłości– gryps z gumy, kłaków, plexy i mgły, gdzie –jak mózg w białym chlebie, z

siatką, w kolejce po chleb– palcem na mięsie pisane stoi, że sztuka bezprzedmiotowa istnieje. Nie mam tu na

uwadze okresu heroicznego sztuki konceptualnej, bo ten poucza nas przeważnie: patrzycie się w fotografikę

środowiskową i sami oceniacie najsmaczniej i suto, co za radocha przypatrywać się, jak wyglądali ludzie

szpanujący, że są kombinatorami. Chciałabym z tego miejsca przypomnieć jednego gościa, który wybudował,

posiłkując się iluzjonizmem, masę darmowych, inteligentnych chałup, samosprzątających się oraz zaopatrzonych

w zapasy żywności i czaderskich ciuchów na jakieś piętnaście lat. Gdzie one teraz są, chałupy tak zgrabne, że aż

mi sutki windują na zatyczki do nosa i nurkuję w fantazjach o codziennym bytowaniu?

 

Zmęczyłam się jak pies w robocie. Więc schodzę z mównicy, nie zebrawszy oklasków, nie dlatego, że ich nie dano,

lecz dlatego, że może kogoś one interesują, ale nie ma na to odpowiednich paragrafów, żebyście mnie z takim

kimś zszyli. Zsuwam się awaryjnym rękawem pod zapadnią, zanurzam w rodzaju sejmowej zakrystii, specjalnej

kanciapy przeznaczonej na regenerację, dla osób do cna wycieńczonych własną mową. Tam z pewnością czeka

mnie interesujące zagadnienie bądź dziwny eksces, typowo kuluarowy. Jest! Mamy cwaniaka. Odchylam kotarę,

żeby wparadować do wyściełanej brylantami pieczary, stanowiącej kanciapę [jasna sprawa – każdusieńkie świecidło

wydębione z pieniędzy podatników; korzystając z okazji: dziękówa ludzie, wspaniałomyślne z was indywidua!].

A co to? A to ksiądz Mięski jest tutaj. I nie tylko on. Bowiem także posterunkowego mogę spotkać w tym

pomieszczeniu. I dane jest mi dodatkowo obejrzeć ich tajemniczego towarzysza, którym okazuje się nie kto inny,

lecz robot sprzątający. Robot sprzątający, w fartuszku, ściskając w topornych piąchach, niby wymiętoszony beret z

antenką, balonówę-machę, jakby odpowiednik przejechanej przez śmieciarkę maski pani Dubfire, którą wzuwał w

Pani Dubfire, filmie o podobnym tytule, podszywający się pod tę panią Robin Williams; robot z obnażonymi

obwodami głowowymi, kiepska sprawa, wygląda jak potwór, ściskając w łapskach twarzowy worek, urządza księdzu

dzikie dyktando, dość ciamajdowato tając jednocześnie chorobliwą podnietę [ciamajdy u bram? nieznaju]. Co się

tyczy posterunkowego, to posterunkowy Andżelika [tak zwyczaj nakazuje go tytułować] bawi się zapasową laską

marszałkowską, którą gdzieś tu, spryciula, wyskrobał, najprawdopodobniej ze schowka na szczotki [trzeba

przyznać, spryciulą to on jest]. Udaje marszałka izby niższej? Niet krajm! Ale nołp, zabawa toczy się prędzej na

fingowaniu osobowości w kształcie Prospera ┼ Tysiąca Wysp, tylko fajniejszego, bardziej ulicznego, rozumiejącego

dilerów i alfonsów lepiej, i z większą częstotliwością, i popapraniem niuansowym, niż ich sygnety zmieniające

kolor w zależności od nastroju. Ksiądz Mięski siedzi wpięty dzwonem odbytniczym w obrotowy fotel i pisze

palcem na dotykowym ekranie, każdy kulfon zaopatruje w odzwierciedlenie swoich linii papilarnych i w ramach

bonusu przyfajcza mentalnym odciskiem źrenic. Duchowny zapisuje akurat coś w stylu: 

 

… zatrważające tempo, w jakim przybywa moich klonów, popycha mnie ku temu, abym się odezwał w kwestii

klonowania, dotąd nękany byłem faktem istnienia naśladowców replikujących moje zachowania, dawało się z tym

żyć, jako że osądzałem ich pobłażliwie, obecna sytuacja nie daje mi się pojednać ze sobą, to jednak są klony, one

znają smak mojego mięsa i pociągają z flakonu przeczuć, od ilości których uzależniam swój aromat, zarazem

przesunięcie na którego kanwie wyskakują, pozwala im nie zmagać się z retardacją, dozorującą każdą sekundę

trwania przypadającego mi w udziale, i że nie mogę się przekonać, jak to jest – być moim klonem… 

 

W tej sekwencji robot rejestruje, że zza zasłonki we framudze przejawia się moja dżinsowa głowa, nic do niego nie

mam i nie mam nic do chamstwa, ale temu gościowi w miejscu, gdzie dowolny ktoś inny miałby zapewne usta,

jemu wyświetla się reakcja na mój widok. I znojnym staje się to, że mam wgląd do wykresu z danymi typu:

niezła?/średnio/groźna? trochę w stylu 

DON’T WASTE YOUR TOXIC GREEN SLAVISH PUNK, YOU PUNK! [i obok jakby na dewizce fruwa komcio: tzn. skrótowcem

traktując… albo i nie, może scenką rodzajową:

 

— ilu masz sługusów dostarczających powietrze?

 

— zależy jak kto liczy

 

— liczę na flecie

 

— ojej, a twój dziadek był geminoidem?

 

— kiedyś tak, obecnie robi jako diabeł w… flecie]

[łomatko, ale mnie prześwietlił, ten koleś to istny masterpunk]

 

Patrzę się w parę wlepionych we mnie czerwonych diod i muszę wam wyznać, że już nie mogę. Postaram się

wszystko, jeśli tylko zaserwuje mi się pakiet swobód i niezmywalną dozę luzu, postaramsię wszystko… omotać

jakąś tam atmosferą zrozumienia, choćby i symulakrycznego, ale nie zniosę kolesiostwa takiego, które robi

ustawkę z rzeczywistością na levelu wszędobylskich emanacji i ustanawia ład według zgoła więziennych matryc,

emituje z puchy, jak ma wyglądać na powietrzu, że każde wolne miejsce jest skażone perspektywą, co by na to

powiedzieli –swoimi zębami o aromacie cracku– nasi bracia zza krat, każde wolne miejsce jest jakby polizane, bo

kalkowane jęzorem wyciągniętym przez kratki, w ogóle podyktowane z pierdla falowanie lądu oraz mapowanie,

nagrane w pierdlu musicale Metro i Śpiewasz mi do kieszeni! oraz 

 

I TY BULDOŻERZE? JAK ŁABĘDŹ

GRYZIESZ TYŁKI I ŁYKASZ KULKI

 

więc nagrane są, na potrzeby wszelakich czaszkowych GiePeeSów; gdzie bym się nie pojawiła i do jakiej

przestrzeni bym się nie wlała ze swojej lampki, nawet w puszczy i bezkresnym stepie, zawsze dostrajać się

pozostaje do pierdlowego drylu. Właśnie mi się, kurza twarz, trafił taki robot, chodząca pucha. Koleś momentalnie

generuje wrażenie, że doprawdy, zakleszczenie z jego manierami w jakiejś nieskończenie maciupkiej klitce zawsze

będzie trwało wieczność, choćby miało trwać marne pięć sekund, wrzucają ci pigułkę i za jej sprawką te sekundy

pączkują do środka, embrionalizują głąb, wykonują nieprzystojne tańce z Zenonem [patrz: paradoks Z.] na

wierzchu, kręcą nim młynka, podskakując jak –nie przymierzając, kto ma większe ja– mecenas Giertych.  

 

Robot zaniechuje świecenia we mnie swoimi przefajnowanymi diodami i wraca do urabiania księdza, plastycznego

niczym model na wybiegu prezentującym sukmany dla braci-łat, poborców wdzięku, poputczyków kabalarzy,

fellow-travelerów. Formuje księdzu wszystko jak twarz zrobioną z mchu i purchawki, która przyjmie każdy

kształt, byle tylko nie rozpęknąć się, nie wyjawiać, ile dobra nagromadziła w środku – chmury małych

potencjalnych siebie. Ksiądz Mięski – jak zwykle, zrównoważony. Znać po selfie furbym. Bo tak! Na ramieniu

księdza, nawet kiedy po cywilnemu, w baleronowatym skafandrze i naszyjniku z czaszek piskląt sępa, w który

wpleciona jest wczasowa koloratka, gna na ścigaczu, zajadając zabrane w podróż gotowane jaja łabędzia

–rozglądając się za nimi, jak buldożer zamiatający plackowaty interior–, nawet wtedy na ramieniu księdza

przesiaduje bez najmniejszej obawy o własne futro: furby, typu selfie. Znany dobrze prymitywny robot. Teraz też

jest. A to stąd, że znana dobrze publicystka modowa, specjalistka od powierzchowności duszpasterzy,

dziewięcioletnia Asia poświęciła obszerną notatkę służbową podróbkom furbych, na które się nabrała, jak sama

przyznała, przez skąpstwo, nie to, że z biedy, jak sama przyznała, biedę to ona… lubi oglądać, jak ją punktują

naukowcy w zwariowanych, pstrokatych kitlach. Szczególnie dużo toksycznego soczku poświęciła gatunkowi,

który jest jakimś zaplutym żygołakiem, a mianuje się selfie furbym. K-o-sz-m-a-r! Miał sikać jej selfiaczami bez

końca, tymczasem gapi się jajowatymi szybami i niczym nie siusia, parówa jeden, jakby utknął w kopalni

holograficznie zwierciadlanej plazmy i głosu nie mógł wydobyć, bo tam fonii nie ma. Asię niebagatelnie zdziwiło,

podczas spowiedzi, że ksiądz Mięski nie czytał jej przemyśleń. Postanowiła! Zemści się na kolesiu to; nie

skorzystał ze sposobności, żeby zajrzeć do komnaty skunksów kryjącej się za zwodniczym banerem jej rzekomej

twarzy, akcionpejtingowo improwizowanym chlapsusami, jakimi rozporządzała aura uśmieszku embriona w

formalinie, nie skorzystał z uchylonej, powiedzmy otwarcie, tajemnicy – zemści się na kolesiu to! Wcisnęła

księdzu, że selfie furby to podgatunek ary, nimfolegumina, czy jakoś tak. Tresowana papuga, która ostrzega przed

atakami hakerów, terrorem lewicujących goryli, którym się nie wiedzie odkąd rządzi parszywy kłi-rejp i mandryle

z boysbandów nie są już tak rozchwytywane, żeby się obawiać, że ktoś im urwie pośladek lub podrze tiszert

przedstawiający Gustawa Holoubka upozowanego na Marilyna Mansona z okresu THE DOPE SHOW, więc nie

zatrudniają goryli itepe. Słowem, nakręciła duszpasterzowi na mózgu taki dreszczowiec, że nawet nie musiała

całować stuły, to ksiądz ją całował… w plecaczek ozdobiony realistycznym wizerunkiem głównego księdza z

Matrixa, który zwalczał klonowanie, stosowane wśród przytłoczonych tą czy inną magią urzędników [pouczał z

wyskoku: przy lawinowym przyroście spadającej z nieba papierkowej roboty, hałdzie tapet odklejających się od

yuppie-playboya uniwersum, wystarczy kilka ideoplastycznych maźnięć, nie trzeba się od razu klonować]. 

 

 

Viva bestiale comunione! 

 

Oto kolejny parszywy dzień w aglomeracji suburbiowo-miastowej rozciągniętej między czubkiem dawnej

Bydgoszczy, zahaczającej o dawny Krzyż, a dalej niegdysiejszą Lublanę, z drugiego boku dawny Bukareszt,

sięgającej aż do niegdysiejszych Aten. Oł dżezzu! Jakież się tu piętrzy budownictwo.

Że co, że niby jakie?! Zaraz się przekonacie, co czuć, kiedy się trwa w zawiesistym spodnium deweloperów

uprawiających to budownictwo, i odechce się wam recenzować! 

 […]

Oto ten gościu, Axel Smacity!

[…]

… czujesz, że oglądasz sobie kosmos, bo możesz, a tymczasem oglądanie czegokolwiek, co jest w kosmosie, to jest

chora opcja, mój klon to wymyślił […]

 

Axel czuje za dużo naraz [przepraszam, diable, ale ile to ma trwać? spytaj się majtków, którzy –merdając

strzałkowatymi ogonami – fingują temporalne śluzowanie i pączkowanie fantomowych woali; pod przykrywką

zawoalowanej plechy amputowano mi woale, których – tym bardziej – przybywa wciąż?; zapytaj się majtków!; nie

potrafię z nimi gadać!; masz ci jajks! – diabeł zezuje do zlepionego z Axlem orangutana, ten zagabuje: gdzie ty

masz plecy, kto ciebie poprze!; diabeł: mam plecy u małp, kocham autozdradę; orangutan chrząka wymownie

przez mniej więcej 999 lat, a w tym czasie przodownicy ewolucji, czyli robacy…] Axel odnosi wrażenie, że

–chociaż na globalu nie potrafi tego robić– steruje busikiem, na pokładzie którego teleportuje się zaporowa góra

dziur i marzeń, totalnie znane mięso, mega. Są też tłumy tajnych wodzów, a o których –mimo potajemności

wpływu– nie sposób nie wiedzieć, nie sposób trwać bez przeczuć. Generalizując obcesowo ekipę w busiku, który

mógłby się kiedyś stać maglevem, lecz na razie nie ma czasu, bowiem teleportuje, taki z niego model, więc

jeszcze raz w morderczym uogólnieniu czy smarkulowym pociągu do kwantyfikacji […]

 

Axel Smacity i… hop, nie umie kierować. Bonusowo zaś zadręcza się impresją, że głosowo nic nie wskóra, nie

wykreuje mądrości, która mogłaby natchnąć teleportujących się na chybcika ważniaków do jakichkolwiek

zachowań różdżkarsko wynajdujących pociesze smak, sprzężony np. z nieustannym przepoczwarzaniem się

kosmosu. Jego myśl jest mniejsza od najskromniejszej cząsteczki białka, dlatego udaje się do następującego

hieroglifu: skąd pomysł, że ludzie mówią? Hendehoh & ajuto!  

 

[…]

Axel dopiero po śmierci, jakiej zaznał w kraksie, dowiedział się, że ma na plecach wytatuowane 23 noże [i to jest

dopiero pager!]; po śmierci lepisz się z losowo dobraną osobistością, z którą […] nie zdołasz wytrzymać sekundy, z

którą bez końca zaliczasz niemożliwość wytrzymywania [ze sobą wzajem]. To może być np. ktoś, kto wywinął

kopyta w tym samym momencie, co Ty. Bądź statystyczny australopitek. Brawo! Ten, z którego pomysłami bez

najmniejszego nawet końca obcować ma Axel, nieustannie zagabuje: ała moje poglądy, a ciebie kto poprze! 

 

Czy warto się ubiegać o swoje zbawienie? A jeśli potem się okaże, że tylko ja frunę poprzez przestworza, zwiedzam

bezkres, zmyślnie instalowany od iluś tam lat, by pomieścił każde sfinalizowane zaistnienie, tymczasem jedynie

mi się powiodło. – takie pomysły po śmierci nawiedzają klona księdza Mięskiego, a zlepił się z nim wyjątkowo

przystojny trup sępa. 

 

Tymczasem pelikan unosi się, trzepocząc workiem, gdzie szwadrony bakterii dbają bezbłędnie o swój wygląd i

engram, jaki ich wygląd może odcisnąć na którymkolwiek stanie skupienia, chociażby niechcianym

[wyzioniętym] powietrzu. Tu nadmieniamy bardzo długo razem, jak wyglądają wszystkie istoty, którym

dotychczas udało się przeżyć… coś.

 

[…]

Teraz bocian [ewidentnie wprawiony w trans kamerą, którą operuje]. Nagrywa zzoomowany tył głowy pelikana,

poniekąd z wyrzutem: jest taki punkt, z którego patrząc, widzi się bezlik Warszaw, wszelakie budowle jawią się

uformowane w gigantyczne jajca, rozbryzgi światełek, jarzeniowe mordoklejki, widać Karpaty, morze Czarne, właz

od radzieckiej przyszłości – rozsuwany kożuch pokrywający kałużę lawy z benzynowymi okami, tam kraj

zmontowany z wykolegowanych sputników, tam się spławia upiory, których nikt już nie chce oglądać [naprawdę

są takie?], obok Chiny mega, Ludowe jak rzucanie czarów byle dopokąd, i w porządalu, bo ten punkt to tu, ale ty

masz na niego za wielgachny łeb, nie trawestuje nadzianych subtelnościami widoczysk, nie skapuje ci do środka,

było sprawić sobie operację plastyczną [TSANTSA], no rusz tą kabiną, rozewrzyj larwę, jak się na ciebie

popatrzeć… prompter naciera z maczugą i kością zatkniętą w poprzek dżambodżetowego nosa, ile tysiącleci

wytrzymasz na bezdechu?  

 
Szymon