gliniane naczynko spod Stajni
Historia, która powtarza się przy każdym wodopoju:
że z końmi nikt nie chce współpracować. A z nimi było
tak: nazwozili ich jak na świętego Marcina, zarzekając się,
że będą obserwowali sytuację, chociaż od dawna nie było
już czego obserwować. Owies wygasł, obrokom nie dawano
jeść, a że miało to miejsce jeszcze przed Euzebiuszem,
to nikt nawet nie słyszał o kurach. Zresztą wyjątkowo
bagiennie było tego lata. Sfinks, nie pierwszej już przecież
świeżości, zmobilizował swój tabor i postraszył pod
Skałką. Gdzieniegdzie słyszano Zbyszka. Rzeczywiście, coś
grasowało po pustynnych nocach, jakaś pradawna siła
zrzucająca na pokornych ziemian klapki, czuć to było,
jeśli nie po kościach, to przynajmniej w powietrzu. Pralnia,
której matka straszyła nas przed krwawym końcem,
miała pełne ręce roboty. Kombajny zawiodły, dmuchawy
leżały odłogiem, no a obrok: obrok widzi wszystko.
Kalafior było na imię sytuacji, w której chcąc nie chcąc
się znaleźliśmy, więc dalej: naganianie pieczywa,
wymuszanie na pniach fałszywych zeznań. To wówczas się
zaczęło: stojący za wszystkim Mister Ręczniczek, zębiska
ucioranego popołudnia z śladami krwi na roboczym
obuwiu i nade wszystko Krecik traktujący swój lud wyjątkowo
podle. Nie pomagały nawoływania do Ptaha i zaklinania
ciupagą. Szczęśliwe rozdania zmieszały się z nieszczęśliwymi
końmi. Klapkom przybyło wrogów. Poza tym wszystko po
staremu: bagna jak zmagały się ze stronnictwem bokserów
od zarania dziejów, tak zmagały się i wtedy. Niektórzy zaciekle
bronili, owszem. Amatorzy zlewów rzewnie wspominali
czasy oscypków, mówiąc o pamiętnym zażeraniu, któremu
miało nie być końca. Słońce o tubalnym głosie nawołujące
do opamiętania. Rzeczywistość nosiła znamię Zbyszka,
uporczywe piętno, z którym nie tyle jako zniewolony lud
chcieliśmy się mierzyć, ile jako rozproszone po boksach konie
chcieliśmy się gilgać. Nawet mówi się: krnąbrny jak siano.
Niepotrzebnie odwoływano by się przy tym do natury
gołębi. Jakie są, każdy widzi. Szpotawe niczym konie,
a więc w sam raz do gilgania, choć nie bez kłopotliwych
kategorii metafizycznych: stopa, paznokieć. Tak czy inaczej,
bywało ponuro. Noc niepodzielnie panowała nad pralnią,
która mimo prób odwrócenia się od góry plecami,
nieprzerwanie zapożyczała się na fikcyjne konta i tkwiła
w sfinksowych knowaniach po uszy. Wodociągi nie miały
prawa pomóc. Mawiało się: tak jak węgorz jest synem
brzasku, tak flądra jest córą nocy. O oczach niezgorszych
od przemoczonego kopytka. Silnikach rakietowych
robiących żałosne blop blop i ujadających cichutko
w rozpaczy. Takie obrazki zwykło określać się mianem:
egipskie historie. Kurze gadanie, końskie fanaberie
i sfinks uciekający z Tarnobrzega po raz pierwszy.
zemsta stalowych koniokradów
Na trąbie wtedy grał Zbyszek, jak przy wszystkich,
wymagających doniosłości sytuacjach. A przecież
sianokiszonki także swoje wiedziały, nawet jeśli tę swoją
wiedzę ukrywały skrzętnie przed czujnym uchem słuchaczy,
jakich w byczych górach nie brakowało. Oczywiście siano,
zwłaszcza to ukiszone, jak to się mówi w Memphis,
na rympał, wiele dzieliło od zażywności bambosza
(bamboszów – by oddać sprawiedliwość także prawemu
spośród nich) dlatego też szybko powypadały z gry
o najwyższe stawki. To historia, z jej momentem dziejowym,
w którym wołów plemiennych akurat jest pod dostatkiem,
stała u progu dopełnienia, ważyła się na naszych oczach
i nieledwie wybudziła ze snu drzemiącego od wieków
Apisa. Zatem śmierć – nikt nie wiedział, dlaczego właśnie
ona – ta okrutna kuzynka żółwia postanowiła dogłębnie nas
sponiewierać, choć służyliśmy przecież godnie naszym
siodłom, ścierniskom nie odpuszczaliśmy, a umęczone
bakłażany zawsze znajdowały u nas ciepłą pieczeń i sól.
Staroegipskie były to zwyczaje, i trwałyby nadal,
gdyby nie euzebiuszowe prawo. Napisano: rąbać
drwa można od pierwszego zaśpiewu chleba do ostatnich
podrygiwań bułki. W praktyce niedługo, choć to nawet
nie czas stanowił problem, a jego przedwieczny charakter:
rogal zwężający się ku przodowi, posypany sezamem
z ogrodu (tego Ogrodu) i odrobaczony na wzór kociej
karmy. Żwirowaliśmy więc, tak prędko jak pozwalało na to
nasze pojmowanie żwiru. Kręciliśmy korbką, ale bez
zrozumienia. To mokrym autom, które wodowały
nam wówczas niepodzielnie, zawdzięczaliśmy wyłożenie
tego i owego, niemniej wobec wygłodniałego sera,
który miał nadejść pod postacią gigantycznej, latającej
kuwety, wszyscy byliśmy bezbronni. Usiąść za sterami
i wypatrywać Starca jak ostatniej nadziei, grzmiało poczucie
obowiązku. Dopiero później okazało się, że chętnych
na doglądanie naszych poprzecieranych fotelików
jest znacznie więcej niż jeden tylko ujeżdżacz. Z jednej
ziemi wyrodzeni, śmiałkowie ci opuścili pięć tysięcy lat
temu swoje sztachety i jak zgodzone stado zamieszkali
w piasku. Cebuli chwilowo miało nie być,
krążkom przydarzały się ciągłe mycia i szorowania,
czasy były trudne. Euzebinio, raz i drugi, pojawił się
w Tarnobrzegu, ale trudno walczyć z ciemną eminencją
samą tylko obecnością. Być wściekłym potomkiem
Euzebiusza, grzebać ojcowskie cukinie w chlewie,
skrzętnie wykolejać paździerz – na sam początek nowego
tysiąclecia musiało naszemu dzielnemu ludowi wystarczyć.
Komentarz redakcyjny
Rozedrgany wąs Ponge’a dwoma skrzydłami rozwija partyturę i zaczyna w niej grzebać. Miejsce pod Zbyszka jest przygotowane, jakby mimowolnie w tkance utworu funkcjonowała wewnętrzna przerzutnia, czuję się nadchodzący wybój, coś co nachodzi z zewnątrz, psuje. Nie da się wyczuć nawet wątłych nici, które sprawiają, że rzeczy do siebie lgną. Efekt jest dysocjacyjny, metoda – arbitralna. To był wąs Zorna! Paradoks dodekafonii… Z przedostatniej zagrody składni (są tu jeszcze farmy i silosy) wyjmujemy koryto, a na jego miejsce stawiamy coś, co nie ma żadnego związku ze środowiskiem, które okala zadrapany płot. To, co tam się pojawią, nie truchtało wcześniej po polach, było w pudełku, obok innych pudełek. Strzelaliśmy, zostało trafione.
Jest jeszcze szkielet konia, poszatkowany. Jego części rozchodzą się po świecie.
Kuba