[Małpiszony, ludzie]
Małpiszony! Ludzie,
gdziekolwiek się znajdą, znajdują sobie
własną przestrzeń, jest to przestrzeń
wyboru, dopada ich tam
wolny czas, jego melancholia.
Gdyby nie żartowano
z małp, mielibyśmy
więcej rodzajów
powagi, tymczasem
wciąż z oddali
obserwujemy stary pałac
(namiot cyrkowy? palmiarnię?), gdzie mieszka
chłopak z drewna,
pajac,
a przecież człowiek.
Warszawa, 17.7.22
Zrywanie porzeczek
Piętnaście deka to za wiele. Wszystkie
owoce świata, czy to wiszące na drzewie,
czy to zbierane z ziemi, nudzą mi się.
Zawsze się boję, że utknę w połowie jabłka
i że przy drugiej śliwce poczuję niechęć do śliwek.
Nawet melon i nawet banan grozi tym niebezpieczeństwem.
A przecież te porzeczki, gdy je zobaczyłem
idąc placem Wilsona w pełnym słońcu, w połowie
lata, wydały mi się tak pociągające,
że je kupiłem: troszeczkę, tak tylko na posmakowanie.
Bo przypomniało mi się, jak kiedyś zrywaliśmy porzeczki,
latem 84-go, panował wtedy terror
i starsi mogli do woli znęcać się nad młodszymi,
więc druh komendant kazał nam zrywać porzeczki,
oczywiście za darmo, u jakiegoś plantatora,
w pełnym słońcu, w połowie lata. Oczywiście
głównie jedliśmy je, co pewien czas wrzucając
trochę do kobiałki. Ktoś rzucił
pomysł, żeby wymyślać tytuły znanych dzieł ze słowem
„porzeczka”, więc wymyślaliśmy je, pękając
ze śmiechu (teraz ten humor już się nie sprawdza). Jeden
chłopak powiedział: „Porzeczki, porzeczki,
wracajcie”, nikt się nie zaśmiał. Nie był
z mojego zastępu, więc zobaczyłem go parę dni później
przy zasypywaniu latryny; postanowił
w ostatniej chwili się wysrać, nigdy wcześniej
ani też nigdy później nie widziałem srającego chłopaka,
byłem w krótkich spodenkach, kutas
wyszedł mi z nich nogawką (teraz te wspomnienia
są nudne), już nigdy nie kupię sobie aż tylu
porzeczek. W środku lata, przy pełnym słońcu.
Warszawa, 29.7.22
But
Zaczaiłem się w krzakach,
nie było tam niczego,
śniłem o przyjaźniach
z narzędziami
do starć. Nie było starć, grałem
niemo. Nie było mnie
przy tym, co się stało,
a stawało się wiele,
wszystko to szło zwyczajnie,
nogami, jak do wodopoju.
Chociaż miało być tak,
by nogi
służyły już tylko
do całowania ich.
Nie było tam ciebie
bo nigdy cię nie było,
pracowałem nad tobą,
ale to nie ten fach.
Pracowałem zawzięcie
i urobiłem sobie ręce,
a ciebie ciągle tyle
samo, mniej niż cię miało
być. Być, przerasta mnie to
słowo, przyrastam do
sądzenia, że każdy twój
but idzie do mnie. Jestem,
lecz tylko batyskafem
w twoim niezależnym
palcu. Twój palec
jest tak ślepy, jest tak stary,
mam go w zanadrzu gdzie się
porusza jak robaczek, przepadam
za tobą, jesteś nim i jesteś
jeszcze dalej, wkurzony,
że mi ciebie zabrakło.
Cały świat idzie nami.
Warszawa, 2.11.22