Kogoś należy obwiniać,
wybrał w tym celu
jaskiniowców.
Trafił
do talk-showu, w którym mówił:
„nigdy nie wiedziałem,
co z nimi począć, tacy jaskiniowcy,
jak oni ze mną
pogrywają, gdzie ich umiejscowić;
postanowiłem obwiniać ich
za równo
wszystko, zawsze i wszędzie.”
Program nie został
wyemitowany, ale
opuszczając teren telewizji,
otrzymał kasetę
z rzekomym nagraniem swojego niedoszłego odcinka.
W domu
okazało się, że ktoś pomylił nośniki.
Mógł sobie obejrzeć taśmę z
gwieździście opierzonymi
małpiszonami, całą rodzinką delikwentów, zamieszkujących jaskinię,
której wnętrze udekorowane było
masą bibelotów.
Typowo secesyjny wystrój. Wśród
rozlicznych durnostójek dawały się rozpoznać urokliwe samoróbki.
Np. kijaszek,
który zwieńczono sercem uplecionym z bluszczu i przeżutych cząstek surowej wątroby.
Kijaszek sterczał, zatknięty, niczym piórko, w przeskalowany
góralski toczek, który służył domownikom jako pufa.
Kuchnia oddzielona była od salonu barkiem
wyłożonym potłuczonymi okularami słonecznymi,
łazienka nie dawała się namierzyć. W rogu,
pod sufitem, na kwadratowej półeczce stała podświetlana
figurka. Wisiał pod nią mały transparent, lekarska maseczka
z namazanym szminką hasłem: „tutaj tylko z papugami”.
A figurka pod sufitem przedstawiała
papugę. Papuga
przykładała sobie do głowy skrzydło ułożone na kształt załadowanego pistoletu.
Papuga
pozbawiona kupra, nałożona jak rękawiczka na figurkę surfera,
pokrywa go aż do pasa, surfer zamiast nóg
ma miotły
obwiązane wężami ogrodowymi, z których tryska plastykowa woda,
układająca się w falę, nosicielkę deski surfera. Fala,
spotykając tyłkiem powierzchnię półeczki, zamienia się
w skórzaną chusteczkę, zwisającą
nonszalancko. Mniej doświetlonym potencjałem,
skupiającym tym samym uwagę widza, epatował
cały regał-wystawka małych przedmiotów,
podzielony na kwadratowe boksy, prezentował sylwetki, których nie sposób było
dojrzeć, ponieważ mebel został wbity w ścianę, na ciemnym końcu jamy.
Jego zawartość oświetlała jedynie dogasająca świeczka,
której płomyk podskakiwał namiętnie. Tam
kumulował się skarb, pewny, choć niewiadomy.
Tam też spoczywała jedyna widoczna książka,
robiła za spodek dla świeczki i nie zdradzała
tytułu, ani autora. W każdym boksie
prezentował się osobny, ocieniony
zestaw miniaturowych postaci.
Do każdego przyporządkowany był inny plakat,
majaczący w tle. Płomyk dawał światło tylko jednemu: kolorowemu wydrukowi
z przydomowej drukarenki (PeCet + drukarka tuszowa),
na kartce A4 ktoś
znakomicie opłakiwał zgubę (rozmazany tusz),
prosił o kontakt, a zgubił trzy gwieździście
opierzone małpoluby, mamę, tatę i ludka.
Na taśmie tego wszystkiego nie widać
najlepiej, choć wszystko zostało zarejestrowane z piekącą dokładnością.
Program pomyślany był jako relacja z pierwszej jaskini,
w której zainstalowano internet.
Początkowo koncentrować się miał
na tym, co domowników przywiodło do sieci.
A niby skusili się usłyszawszy, że na sporej ilości stron
mogą zamieścić swój komentarz.
Stanowić miało to punkt wyjścia dla pogłębianych,
telewizyjnych rozważań: jakim sposobem wizualizować
można całościowy kształt społeczności internautów,
jak wyobrazić sobie wszystkich internautów
w jednym zgrabnym ujęciu,
jaką percepcyjną mimiką wyłania się wrażliwość skórująca gapienie
światła w sumę podejmowanych na stronach praktyk,
czy wszystko idzie stamtąd na bok,
w stronę wyglądów,
czy finalnym kosmetykiem mózgu,
który go ostatecznie dopieści, będzie samo „wyglądanie jakoś
(jakby)”.
W realizacji zamysł zaczął trącić myszką.
Bohaterami programu okazały się osoby zainteresowane ewentualnością
posiadania internetu poprzez szczerą płochość,
potrzebowały internetu, aby się zadomowić.
Zza kamery pada w którymś
momencie pytanie skierowane do głowy rodziny: „co sądzisz o społeczeństwie,
jaki jest twój stosunek do zbiorowości,
w której żyjecie,
która was otacza w promieniu przynajmniej kilku tysięcy kilometrów?”.
Samiec długo nic nie mówi, ma się wrażenie, że coś w nim urasta,
wrzynając się w jego poczucie własnej wartości. Przychodzi do głowy,
że nie potrafi mówić. W końcu odwraca się na pięcie i odchodzi naburmuszony
w głąb pieczary. Wtedy niespodziewanie zabiera głos samica,
która siedziała cały czas przy komputerze, u boku „małżonka”,
ale kamera jej nie obejmowała, filmując małpofacia na zbliżeniu.
Małpobabka, naciskając wargi,
mówi przez palce: „on wam nie powie,
ale on obawia się całości
zbiorowiska, tak jak każdy,
jak każdy przedstawiciel zbiorowiska
uważa, że razem jesteśmy nieobliczalni”.
Od góry kadru zjeżdża nagle włochaty,
potężny mikrofon. Leci w stronę opierzonego
pasa delikwentki. Cięcie, koniec przekazu.
I dopiero z cięciem dociera, że wszyscy tam byli
cały czas goli, choć opierzeni. A może ekipa była
nieopierzona? Czy kaseta z nagraniem wypowiedzi o jaskiniowcach
trafiła do jaskini? Może przewinąć i sprawdzić, czy widać
u nich w domu magnetowid?
Jaką miała minę, kiedy ten mikrofon się obluzował?
— Nie oglądaliśmy tego razem?
— Oglądaliśmy, ale nie zwróciłam uwagi.
— Bo ja wiem. Miała przyjemną twarz. Wyglądała jak ktoś bardzo znany. Ale nie wiem kto. A minę? Jakby
widziała piękną firankę, a na tej firance cień, unieruchomiony, rzucony od zewnątrz.
— Oj, pleciesz, ale przypominasz mi coś.
— Może bakcyle? Widziałaś kiedyś obrotowy nagrobek? Kręci się i kręci nieubłaganie. Na szczycie masz nie krzyż,
tylko taką pałkę, bo wiesz, Chrystusa powiesili na słupie, nie na krzyżu, a to jest ortodoksyjny grób. Nagrobek się
kręci, a ta pałka jest zainstalowana na sprężynie i cały czas bije w nagrobek, nagrobek stęka jak wieko. Do pałki
masz przymocowanego Jezuska, takiego dziecięcego i on sobie siedzi wygodnie na krzesełku przymocowany, z
założonymi rękami i dumną miną. Jest w kasku, bo cały czas wali nagrobek. Z jednej strony nagrobka, w
centrum, masz dwukropek, z tym dwukropkiem jest dłuższa historia, ale to kiedy indziej, powiem tylko, że to jest
dwu..toczek. Z drugiej strony jest napisane, kto to umarł. Na grobie musi być najmocniejszy biogram, co nie?
Sama wiesz. A na tym grobie masz napisane: ŚMIERĆ. I stoję, patrzę, myślę sobie, że to chyba ktoś z moich,
tylko kim był dla mnie? Przepraszam, mów! Zamieniam się w słuch.
— Zaraz, zrobię sobie najpierw kanapkę.
— Nie mamy chleba.
— Ale mamy macę.
— Ale głodniejsza lepiej powiesz.
— No, dobra. Nie opowiadałam ci jeszcze tego. Nic nie wprawia mnie w nastrój lepiej od dobrze napisanej piosenki.
Ale musi być napisana dobrze. Może puścisz coś? Przypomina mi się historia o człowieku, który wpuszcza do
swojego mieszkania nieznajomego. Nieznajomy po prostu pojawił się w drzwiach. Gospodarz nijak nie orientował
się w intencjach gościa. Nieznajomy pyta: czym chciałby pan dzisiaj poprawić sobie humor.
Facet nic się nie dziwi temu i odpowiada, że najchętniej nakarmiłby własną piersią grubego nietoperza, bo nigdy
nie widział grubego nietoperza. Albo w ogóle dwa grube nietoperze. Jednego grubszego od drugiego. Żeby być jak
ta wilczyca, co karmiła małych ojców, ojców będących bodajże niemowlętami, założycieli Rzymu. I żeby poszło w
uszy nietoperzom. Żeby uszy im się zrobiły czerwone jak nos pijaka. Żeby się roztyła ta ich echolokacja tak
plastycznie, żeby się wszystkim, dosłownie wszystkim udzieliła do tego stopnia, że Narcyz pokochałby Echo,
puszczałby gębowo sondę i przez uszy odbierałby przestrzenny smak.
Gość podziękował gospodarzowi i polecił mu, żeby chwilę zaczekał. W ogóle się nie zraził i wyszedł. A koleś
czeka aż do tej pory. Tymczasem do domu wróciła jego kochana małżonka. O! Zostaw tę piosenkę.
A facet patrzy na nią i nie wierzy — Co ty żeś się tak dziwnie ubrała? — pyta. A ona: co dziwnie? Co ty, nie
widzisz, że przed chwilą zabiłam człowieka!?
— Głupio.
— No, ale teraz słuchaj tego.
Zaparowany wizjer. Brzmi stek dicha przepuszczony jakby przez rurę od elektroluksu. To oddycha jakby smażyło
dicho, wakacyjne przeboje! Jakby je szablą nakładało na wirujące po spirali gondole bobslejów, jakby szabla stukała
w ostrogę niby w Hammonda, lecz z żywym, osobniczym przeświadczeniem, że to maszyna pisząca IBM. Ciężko
stąpa, człapie w żeliwo obute. Zapylone, stare pudło! Właśnie coś takiego miał wyśrubowane primadonnami
swoich sprytnych czerwonych ocząt czeski pisarz Karl Čapek, kiedy puścił na europejskie fafle porzekadło:
ejo, rób Erfy! planetoida to dopiero gościu! a tu robot wlazł!
hipnotyzujcie go, póty werki zegarka się nie mylą z
zatopionym w chitynowej młodzieżowości robota i w jego
zębowych grillach – medalionikiem, i z deseniem jego chałatu
nie mylą się landszafty wstawione dawno w miejsce
krajobrazów, które robią już jedynie za cymbały, na jakich
same dostawczaki mogą świrować, wymiatając centryfugami,
wirnikami i rojem spalinowych balasów, szturchających ziemię –
tymi słowy, w przekładzie na ziemskie: już mi stąd!
śliski kocyk
dawaj i spełznij! zrozumiano? Zrozumiano, że hej.
Robot o obudowie w barwach homara, pomazany na polikach wojowniczymi krechami z okresu prostytutki psa,
rasy chow-chow. Robot kroczy wąską ścieżką, przypiętą wężykiem do zbocza skalnego w przepastnym urwisku, co
rusz przerywaną piargiem. Ze skleconych na kanwie sprzętów biurowych –kserokopiarek, niszczarek, faksów– plus
szelek maklerów podtrzymujących je, ze specjalnie urządzonych na potrzeby niskich, żylastych osób, przeważnie
sangwinicznych, raptusów, popijających wieczorami wywary z własnych hormonów, więc z gniazd
przytroczonych do ściany absolutnie stromego zbocza… ciska się w robota –oł dżezu! łoł ał; wynędzniały puzzel
geniuszu ożywiania, choćby kubłów, inkorporacji bez zachodu, choćby konieczności darcia się na popychle,
teleportowany ze strefy zgniotu tradycjonalistycznym żelastwem w spodniach młotkowych z urzędu
proalienacyjnego.
[Emb£rionalizuj Głąb / Cerebralniej Niż się Da],
zdziadziałego robota trudzącego się jak powalona do góry kołami ciężarówa w pieluszce z trąby słonia, niemalże
mogącego nie podołać czynności tak epickiej, jak stawianie bobków z żelastwa obluzowującego się od jego
buciorów… kupek jakichś jakichś śrubek, na jakiejś tam podłodze wymuskanej, wysuniętej śliczniusio, cudzymi
palcami, spod niebywałych ciężarów, jakby obrus spod alembików, retortowego szaleństwa bulgotów, autostrad dla
gulgulgul i jego [gulgulgula] ścigacz-
owatych funfel [typu mazda i 40%-piwo o smaku latté]… fajda się w cielsko robota, obrzucany jest kluczami
francuskimi, żabkami, babami, sikany wrzącym miodem z dodatkiem przeżytej frytury i zgniłych sałat… robot.
Robot kroczy jak babcia mająca w oczywistości najsroższych patafianów, również żigolaków turkuci i sinic, więc
drobi sobie bez urazy pod ostrzałem, z gniazd skleconych z biurowego sprzętu –wręcz symfonicznie–
prowadzonym przez bandę obdartusów, pod menadżmentem umorusanej dziewięciolatki, która – kiedy już może
oprzeć świecący wprost w szpik adidas podeszwą o powalony kadłub robota, mówi z emfazą na full, dukając jak
cień Gustawa Holoubka na widok jego [Gustawa Holoubka] zelektryfikowanych rzęs, że aż ściany przewracają
oczami, jezust!, co my będziemy teraz improwizować, jak duch jest nieruchomy, a dźwięczy w nim wszystko,
jakby każdy atom odwijał się falą i:
ojej, mam! / przypomniało mi się! / ach, jakież uczucie! / kto to mówi?! / ojej, a jednak nie! / odwalam kitę? /
pamięć tylko smyra od niechcenia gałkę / alertu: już czas repety, a przede mną nic nie zdążyło zaistnieć! /
jakby to we mnie było powietrza pełno zapasowych policzków, a wentyl gdzie?/ luzak, pofrunął],
więc przywódczyni partyzantów, którzy zwyciężają wiecznie, raz jeszcze deklamuje ten wiersz, byśmy
zatrybili w końcu:
— blablable!
Jak jest ubrana? Tego nie wiedzą nawet schaby z nastroszonymi fujarkami, spozierające z gwiazd na każde
odstające od skorupy ziemskiej łotewery z wypisanym na plecach:
ŚLEDZISZ MNIE ALBO GNIJ
W ŻŁOBKU
DLA AGENTEK,
KTÓRE NIE MAJĄ TEGO
CZEGOŚ SPRZED POCZĘCIA, CO JEST TAJEMNICĄ CIEBIE
Kto chciałby robić
za społeczeństwo,
jak ktoś może nie
Wyścigi przeciwległych wpychaczy w oczywistość
i perturbatory wypryśnięte od skrzyczenia gustu,
że: mamy cię, a ty co! Kasztan otwarty, jeśli tylko stronnictwo będzie
czelniejsze od czaszki z twarzą,
chociażby, że dziś bez niej, bo twarz zjedzono
w burdelu na zapleczu przez zakradające się tam
rurami wprost z przedszkola szajki mózgowców.
Szajki mózgowców z przedszkola, które prowadzi ex-maestro charakteryzacji. Specjalizował się był w wyręczaniu
efektów specjalnych arcyzawadiacką charakteryzacją; jeśli, przykładowo, powiedzmy, jest scena, że robot kroczy
szczerbatym mostkiem linowym z kości jednego, bardzo postawnego za życia, ale jednego – profesora sztuki
klaunowskiej, robot depcze kości, jest ich za mało, by zsumowane –nawet najsubtelniejszymi kroczkami–
zagwarantowały podporę dla, sunących ponad przepaścią, podeszew, a dodatkowo pękają z hukiem pod ciężarem
robota, widz spodziewa się niechybnego lotu spiętej w robotyczne cielsko graciarni i ostrego powalenia,
zgruchotania, wpierdzielenia na spiczaste skały pokrywające dno, dno, och, dno miziające się z otchłannością,
zasysające wręcz, prześwitując przez pakułowe, poziome (zahipnotyzowane?!) brody, jakimi w niecce przepaści
zazębia się, panująca tu, nieodzowna mgła; więc jest sobie widz, szlachetny jak zawsze, jak fagot, oboje, triangel i
solówka na kontrabasie, a następnie cała sekcja kontrabasów, blachy, kocioł i szczenię… didżej skreczuje? w
aleatorycznie dobranych punktach przypalając ogarkiem cygara swoją ezooczywiście nadskomplikowaną
konsoletę, e?! ach nie, to od sąsiadów obok, spaniele imprezowicze tam się sprowadziły; a zatem niniejszym
dowiodłyśmy: widz jest i jego jeszcze za Rzymian konserwowana na zaś i zapuszkowana w suprematycznie
ludzkich formułach, ekscytacjowa falanga spodziewa się, że robot zleci, tymczasem –ekscytacjowe wham!,
ponieważ– robot eksploduje, znienacka, wcale nie tracąc kościanego substratu pod żeliwnym obuwiem, nagle coś
się obluzowuje w przedniej pokrywie głowowej, opada płat teflonu i odsłania organiczną tkankę, normalnie twarz,
się okazuje, miał robot ciągle w środku, coś ala robocop, jednak robot, zdaje się, nie oglądał robocopa i w taką
trwogę go wprawia skórzany placek, zaszyty dotąd skrzętnie w jego chromowych wspaniałościach, ten przebłysk,
że może nie należeć do ludzi jako ich wynalazek, pełen samoistności, ale jednak konstrukt, rzecz najpierw
pomyślana, dopiero później przejawiająca się i tym samym buntująca się, nie dająca się pomyśleć, bo już
zasysająca w sitwy egzemplifikowanych bądź wewnętrznie pokręconych refleksów – nie wiadomo na ile jakich,
śmakich? (i czy ślicznie się to robotowi podoba?), a tu proszę – twarz, więc może należeć do ludzi jako jeden z
typowych dla nich (w ich targowych fisiach) chowaczy, i jaką ma wtedy minę! Diablo kwaśną. Że aż eksploduje w
swym przebłysku. Tę scenę trzeba było jakoś zrobić. W ruch poszły komputery nieprzebranych ekip od FX; nie
dane było tabunom magików wykazać się, jak bardzo czarujące potrafią poskładać efekty, ponieważ na halę
komputerową wpada ten ważniak charakteryzator w towarzystwie pana śmieciarza i nakazuje: komputery na
śmietnik już, pronto! Ponieważ, zapowiedział, w jego charakteryzatorskim majstersztyku zawrze się nie tylko
robot, mający zaraz eksplodować od mimicznego przeciążenia na froncie refleksji, że:
nikt go nie wymyślił!! że z niego może być taki nieborak, jak każdy, komu przyszło podrapać się w głowę, że:
ojej, chyba jeszcze się nie narodziłem, pierwsze
uderzenie światła i wszystko w następstwie – to tylko
zmyłka, rozpraszacz, cały szmugiel w tym, aby
przecisnąć się na zewnątrz pod prąd przez odkręcony
kran sikający bieżącą chwilą czy siusiającego
bieżączką doktora temporalizatora (zdecydowanie
najróżniej da się uniwersalne wyzwanie postrzegać) i
udzielić się rychlejszym gustom, znacznie prędszym,
wyprzedzającym zderzaki światła modulacjom gustu;
nie tylko robot, bo
wielka dziura, otchłań przepaścista, mgła, a także mostek linowy z profesorskich kości clowna i ostrosłupy
denne – również zawierać miały się w charakteryzacji, jaką preparował ówczesny maestro tego fachu, a dziś – pan
przedszkolak, szef przedszkola, wśród podopiecznych którego –nie trzeba tomograficznej latarki, wystarczy
dostatecznie jazzujący nos, by czuć: chmary mózgowców się kłębią, niby zajęte skrawkami sztucznych
wnętrzności, jakie się ostały po wybuchu robota i przymocowanej do niego otchłani, jednak już nieźle kombinują,
jak dostać się do rur i jechać nimi, zwiedzić burdel*
(*dom publiczny dla wymiatających na generalizatorach, wrażeniowych jednorękich bandytach, istot
publicystycznie kamuflujących swoje ciuchcie & uroki, przyjmując kształt quasi-stacyjek majaczących w kałużach
turbopaliwa, postaci na pewno super i w ogóle ślicznych, a także uściśniętych wprost w pokłady lubienia ich przez
statystycznie każdego, aż po bagażnik nadziany takim lubieniem, że nawet tiry się do nich łaszą i popisują, jakie
mają w kokpicie kasyna dla światełek*)
[*kasyna, w których światełka zostawiają swoje odwłoki, rozmieniane na najcieńsze plasterki, przegrywane
piętrzącymi się stosami]
a może i zatopić widelec w placku twarzowym, który zaprawdę po kiego nochala stronnictwu* na przyszłość, jeśli
w przyszłości będzie się latało z gołymi czaszkami (czaszki + jednak pomyłkowy sztukas, szczypta jednak
wysupłanych nosów) i transparentnym kreacjonizmem trawiennym (prześwitujący brzuch, a w nim: ciekawe
kompozycje, fluorescencyjno-jaskrawe, przeważa ważniacki informel).
(*stronnictwu? stronnictwu! oczywista, że stronnictwu, bez stronnictwa żadna korba, suchy sen niedoszłego
zamachowca i wiór z trzewi opowiedziany niewidzialnym znajomym; więc stronnictwu, chociażby stronnictwu
tomograficznych latarek [LAZULOWI MNĄĆ TUPECIK W ŁAPSKACH/ OD KUBŁA NA DŻAMBOŻETY I FLEJSZ],
a właściwie odwłoki robaczków świętojańskich grające na kontrabasach, których powłóczyste strugi, regulując
dawkę polepszaczy, ukrytym brzmieniem nastrajają to –sami wiecie co!, bo to– za jak bardzo ku klux klanowo
spiczastego ducha przebierze się aktualny dzień)
Nieimprezowi Rycerze
Spaniele Imprezowicze
Kolejna parszywa noc w aglomeracji suburbiowo-miastowej rozciągniętej między czubkiem dawnej Bydgoszczy,
zahaczającej o dawny Krzyż, a dalej niegdysiejszą Lublanę, z drugiego boku dawny Bukareszt, sięgającej aż do
niegdysiejszych Aten. Oł dżezu! Jakież się tu piętrzy budownictwo. Łazienkowce, pozbawione chyba w środku
kibelków, ponieważ z zewnątrz prezentują się jak wywleczone na drugą stronę ubikacje. Łatwe w obsłudze
szlauchem, jeśli się świństwo z zaświatów przypałęta i oblepi krzyżówki fug, rozwiązane ludźmi skojarzonymi ze
światłami poszczególnych okien. Aglomeracją rządzi trójgłowy worek pelikana, na którego wygody składają się
męstwa obradujących ze sobą w tajemniczych okolicznościach: księdza, posterunkowego i włóczęgi. Nie znamy
ani strzępu włóczęgi, ani jednej danej, nawet koloru policzków lub stanu szapoklaka. Ksiądz natomiast nazywa się
Mięski, jest bratem szefa kompostowni Izabelin.
Ugabuga jest dla ludzi, wskrzeszacz:
tylko haseł, żywotów nie trzeba!
Jestem w sejmie, już nie pomnę z jakiej racji, z ledwością kojarzę, jak się tu znalazłam. Pokazałam identyfikator
faciom w odświętnych czapach, przepuścili mnie, stukając obcasami swego bikiniarskiego obuwia? Niechybnie.
Było coś takiego. Czuję, że lud mnie gwałci, wybierając na swoją posłankę. Czuję, że wynalazki, do których
zaprowadził naszych przodków głód mogą odezwać się w środku jakimś brakującym puzzlem. Np. gdyby nikt nie
wpadł na to, żeby ugotować jaja i zabrać je w podróż, chociażby poduszkowcem? Może nie czułabym się jak rycerz
z garnkiem na głowie, który czeka pod biurkiem, aż jego bojowe kucki opiewać będą wyjeżdżające z rozsuwanego
sufitu, brzęczące puzony i tuba. Więc subkultury jako takie wynalazki samonaprowadzające na siebie przez głód, z
którego coś w nich zostaje, np. widoczek czaszki. Los tak nic nie chciał, wyciskał nam głowy jak pryszcze, aż na
końcu nosa wyrósł mu szejk lub wezyr i zdmuchnął go jak pyłek spomiędzy ramion. Zagryzające się wzajemnie
trybiki subkultur, które potrzebują się zazębiać, że jest trochę punk, trochę kwantowy, trochę wormholizm,
dziwny lub interesujący balonówa-fejs, grime na bazie kompostu, kłi-rejpy, a jednak trochę naziol smarcik, w
garsonce Hanny Suchockiej, ale po neotardzku, któremu chce się toxić i glanować brzdące stripowane na wypadek
natychmiastowego quizu dla wręcz akrobatycznie hype’ujących sobie przebierańców; glanować lub tylko smażyć
ich wraz z kurczakami, na arcimboldowsko cynicznym słońcu. Postanawiam oficjalnie, na wszystkich moich
telegraficznie statusowych gadaczkach i kontach w rajach psychopodatkowych, że nie będę się tym głębinowo
przejmowała. Chwytam poręcz uformowaną na podobieństwo węża [elementarny gadżet w wyposażeniu sejmu].
Wciąga mnie, oczywiście wzwyż. Jezust, ależ moje dżinsy są zakaźne! Oprócz powłoki dołów, również moją twarz
obecnie pokrywa wilgotny, jasny dżins. Nieznani bogowie obrażają się dość siermiężnie, bo mają nam za złe ową
wydłużającą się przywarę, że nie doceniamy ich mocy, które objawiają się w tym, jacy są nierozpoznawalni.
Brawo! Szynka z politruka w bufecie, fuj. Esperal zaszyty od razu z embrionem, który pokrytymi transparentną
sierścią [lanugo] dłońmi przyciska do piersi pluszowy sprężynowiec – oto idealny dyrektor opery. Poruszę tę
kwestię na podkomisji symulatorów awansu & śpiewu wprost z krzyża. Szynka z politruka w bufecie – wyszła!
Momentalnie, nie ma jej. Pożarta przez asystentów laski marszałkowskiej. Fuj dwa. Co tu robi pomnik biustu,
upchniętego w sześcian i zakopertowanego?! Tylko brodawka wystaje. To jest autentycznie guzik! Bzyczy przy
naduszaniu, po ułamku chwili koperta się roztwiera i z piersi wyrywa się obopólnie [co czuć, i to mocno]
niechciane [po mojej stronie również], wyrywa się z piersi opryskliwe: CZEGO?
Aha, czyli stoję przed pomnikiem biustu i on do mnie tak brzydko się odnosi?
CO CZEGO?
Chce się adekwatnie opryskliwie parsknąć, żeby już naprawdę wszyscy żałowali tej pogawędki. A wtedy dzieło
sztuki tym bardziej reaguje, jakby błagając własną trójwymiarowość, aby się zadławiła i nie było ni skrawka
oskomy wokół. Odparowuje [na niebyłe parsknięcie CO CZEGO?], jakby gitarę w aerozolu roztrzaskując se na
nieistniejącej czaszce, wali: PIERŚ!
Bezpodstawne parlowanie, kolego, mówię, to żadna pierś, judasz w dekolcie. Możesz spokojnie eksponować się
dalej z byciem w posiadaniu wiadomości, do której nikt żywy nie wpełznie, ponieważ ta wiadomość głosi… hm,
zachowaj swoją tajemniczość, ona jedna na coś się zda – jakoś tak to leci, czy tak? Otóż słuchaj mnie dobrze,
haloha, czy mnie słychać u ciebie, jedyna naklejka z białym napisikiem PRIORYTET na tle policjancko niebieskim,
którą przyklejam ja, dotyczy zagadnienia o następującym farszu: jakim szmoncesem wpuścić, niczym do totalnie
prędkiego metra, wpuścić do swojej czaszki tabuny istnień, żeby ją rozświetliły, bo tam jest ciężka dziura póki co.
Gadam z pomnikiem biustu, spalając osiem szóstych przydziału ćwierćlegalnych zachowań. Trwa to pięć lat. […]
Sprejuję na pomniku: STALIN ŻYJE. Skoro mam w dłoni sprej, z automatu też dociera do mnie, że lecę na
mównicę. Mówić! Jasny dżins, mówić, ludzi dawać.
Uznanie! Intrygi! Sex! Halucynogenna
prędkość własnego pomysłu!
I teraz spoglądam w kierunku ław, na których rozpoznaję znajome warzywa. Absolutne z nich babcie. Ale tu jest
aktorstwo, tu nie ma takich yhym-rzeczy, które się widzi. Tu się generuje twoją tajemniczość, nie spaprz tego!
Mówię z gestem arszenikowego psiepana, który w agonii sięga po księżyc w nowiu i miota nim jak bumerangiem,
który zrywa jego powłokę i zostawia arszenikowego szkieletora, ten jodłuje, wznosi toasty, bębni paliczkami na
własnych żebrach dźwięcznie jakby były firmy Casio, ale bumerang wraca, ubiera go z powrotem w powłokę i
znowu psiepan gnie się w agonii… przepraszam, nie mówię, ja ryczę jak nadmuchana przez serafitów kobza, przy
czym wskazuję bardzo szczegółowo warzywne laleczki Voodoo, celując dżinsowym palcem, niby laserową plamką,
idealnie w ich nieśmiertelniki, niemalże przywabiam maszynistowskim ruchem palca sitwy gangsterów stojących
za warzywami, w skrzynkach, przykrych bandziorów niemalże przezierających teraz przez usadowione za
pulpitami, w sejmowych ławach – selery, pory, marchewki, bakłażanowy kinol itp. Przemówię, kiedy tylko
interwał ustąpi, echolalia pierdną precz, retardacja się przesunie. Jakoś tak. Już mówię, uważajcie, bo się wyślizgnę.
Zaraz, zaraz, co to ja? A, już mam. Posłaniec przeciska się przez moje usta z kopertą w dłoni, heraldyczna trąbka,
oj jaka dłłłuuuga, i… mdleję na mównicy? Nie, nie. To nie ja, ja mówić, natychmiast, to rozkaz! Rozkazuję –
zwięźle jak krasnoludzki szatan – własnej sympatii, a sympatia się słucha, o dziwo, małpa jedna, pewno coś zaraz
wywinie. Co to jest sympatia? Falanga zwierciadeł.
Ci młodzi ludzie posiadają jedynie swoje ciała [haha, pokazuję przy tym warzywa, sprytna to ja jestem], zero
schronienia na później, kiedyś przeziębią się w którejś z kosmicznych zup, ot próżność kosmosu, wow! Trwają
pośród murów, podróbek chińskiego lub zakupionych przez hobbystów resztek tego sławnego, berlińskiego muru.
Nie? Wy się gapicie na ich ciała, jak nieraz oglądacie telewizor, oczekując od niego chyba, że zaprezentuje was, ale
takich z epoki kamienia łupanego, podczas antykoncepcyjnego wytężenia, kiedy budujecie prototyp tego właśnie
telewizora, lecz wyrzeźbionego w głazie z motywem węża przewijającym się dosłownie wszędzie. I wasz telewizor
to jest wasza odpowiedź na prezerwatywę. Co jeszcze nie paplało? Węże w kondomach. Aha, nie słuchacie, cóż to!
Syczące, człekoladopodobne paplanie dobywa się z waszego odpowiednika prezerwatywy, tak? Widzicie mnie –
dżinsową, nie w waszym guście – jak przez gumę, bo gapicie się na paziowate puppies, młode ciała? A te ciała są
zbudowane nie inaczej, tylko właśnie tak, o właśnie tak [jeszcze mocniej ukazuję klub warzyw], że wyszukują
sygnały, które są bezpośrednio im dedykowane. Ta odbiorcza mania utrzymuje walor dzikiej wynalazczości.
Nadaje się doskonale, by narażać ją na oddziaływanie tajnych sygnatur, jakie drałują na rozpuszczonych wiciach,
wibracją swą, pełną szczerych namiętności, taszczących gryps palcem na mięsie pisany, na mięsie zwisającym z
bezprzykładnie aniołowatej przyszłości– gryps z gumy, kłaków, plexy i mgły, gdzie –jak mózg w białym chlebie, z
siatką, w kolejce po chleb– palcem na mięsie pisane stoi, że sztuka bezprzedmiotowa istnieje. Nie mam tu na
uwadze okresu heroicznego sztuki konceptualnej, bo ten poucza nas przeważnie: patrzycie się w fotografikę
środowiskową i sami oceniacie najsmaczniej i suto, co za radocha przypatrywać się, jak wyglądali ludzie
szpanujący, że są kombinatorami. Chciałabym z tego miejsca przypomnieć jednego gościa, który wybudował,
posiłkując się iluzjonizmem, masę darmowych, inteligentnych chałup, samosprzątających się oraz zaopatrzonych
w zapasy żywności i czaderskich ciuchów na jakieś piętnaście lat. Gdzie one teraz są, chałupy tak zgrabne, że aż
mi sutki windują na zatyczki do nosa i nurkuję w fantazjach o codziennym bytowaniu?
Zmęczyłam się jak pies w robocie. Więc schodzę z mównicy, nie zebrawszy oklasków, nie dlatego, że ich nie dano,
lecz dlatego, że może kogoś one interesują, ale nie ma na to odpowiednich paragrafów, żebyście mnie z takim
kimś zszyli. Zsuwam się awaryjnym rękawem pod zapadnią, zanurzam w rodzaju sejmowej zakrystii, specjalnej
kanciapy przeznaczonej na regenerację, dla osób do cna wycieńczonych własną mową. Tam z pewnością czeka
mnie interesujące zagadnienie bądź dziwny eksces, typowo kuluarowy. Jest! Mamy cwaniaka. Odchylam kotarę,
żeby wparadować do wyściełanej brylantami pieczary, stanowiącej kanciapę [jasna sprawa – każdusieńkie świecidło
wydębione z pieniędzy podatników; korzystając z okazji: dziękówa ludzie, wspaniałomyślne z was indywidua!].
A co to? A to ksiądz Mięski jest tutaj. I nie tylko on. Bowiem także posterunkowego mogę spotkać w tym
pomieszczeniu. I dane jest mi dodatkowo obejrzeć ich tajemniczego towarzysza, którym okazuje się nie kto inny,
lecz robot sprzątający. Robot sprzątający, w fartuszku, ściskając w topornych piąchach, niby wymiętoszony beret z
antenką, balonówę-machę, jakby odpowiednik przejechanej przez śmieciarkę maski pani Dubfire, którą wzuwał w
Pani Dubfire, filmie o podobnym tytule, podszywający się pod tę panią Robin Williams; robot z obnażonymi
obwodami głowowymi, kiepska sprawa, wygląda jak potwór, ściskając w łapskach twarzowy worek, urządza księdzu
dzikie dyktando, dość ciamajdowato tając jednocześnie chorobliwą podnietę [ciamajdy u bram? nieznaju]. Co się
tyczy posterunkowego, to posterunkowy Andżelika [tak zwyczaj nakazuje go tytułować] bawi się zapasową laską
marszałkowską, którą gdzieś tu, spryciula, wyskrobał, najprawdopodobniej ze schowka na szczotki [trzeba
przyznać, spryciulą to on jest]. Udaje marszałka izby niższej? Niet krajm! Ale nołp, zabawa toczy się prędzej na
fingowaniu osobowości w kształcie Prospera ┼ Tysiąca Wysp, tylko fajniejszego, bardziej ulicznego, rozumiejącego
dilerów i alfonsów lepiej, i z większą częstotliwością, i popapraniem niuansowym, niż ich sygnety zmieniające
kolor w zależności od nastroju. Ksiądz Mięski siedzi wpięty dzwonem odbytniczym w obrotowy fotel i pisze
palcem na dotykowym ekranie, każdy kulfon zaopatruje w odzwierciedlenie swoich linii papilarnych i w ramach
bonusu przyfajcza mentalnym odciskiem źrenic. Duchowny zapisuje akurat coś w stylu:
… zatrważające tempo, w jakim przybywa moich klonów, popycha mnie ku temu, abym się odezwał w kwestii
klonowania, dotąd nękany byłem faktem istnienia naśladowców replikujących moje zachowania, dawało się z tym
żyć, jako że osądzałem ich pobłażliwie, obecna sytuacja nie daje mi się pojednać ze sobą, to jednak są klony, one
znają smak mojego mięsa i pociągają z flakonu przeczuć, od ilości których uzależniam swój aromat, zarazem
przesunięcie na którego kanwie wyskakują, pozwala im nie zmagać się z retardacją, dozorującą każdą sekundę
trwania przypadającego mi w udziale, i że nie mogę się przekonać, jak to jest – być moim klonem…
W tej sekwencji robot rejestruje, że zza zasłonki we framudze przejawia się moja dżinsowa głowa, nic do niego nie
mam i nie mam nic do chamstwa, ale temu gościowi w miejscu, gdzie dowolny ktoś inny miałby zapewne usta,
jemu wyświetla się reakcja na mój widok. I znojnym staje się to, że mam wgląd do wykresu z danymi typu:
niezła?/średnio/groźna? trochę w stylu
DON’T WASTE YOUR TOXIC GREEN SLAVISH PUNK, YOU PUNK! [i obok jakby na dewizce fruwa komcio: tzn. skrótowcem
traktując… albo i nie, może scenką rodzajową:
— ilu masz sługusów dostarczających powietrze?
— zależy jak kto liczy
— liczę na flecie
— ojej, a twój dziadek był geminoidem?
— kiedyś tak, obecnie robi jako diabeł w… flecie]
[łomatko, ale mnie prześwietlił, ten koleś to istny masterpunk]
Patrzę się w parę wlepionych we mnie czerwonych diod i muszę wam wyznać, że już nie mogę. Postaram się
wszystko, jeśli tylko zaserwuje mi się pakiet swobód i niezmywalną dozę luzu, postaramsię wszystko… omotać
jakąś tam atmosferą zrozumienia, choćby i symulakrycznego, ale nie zniosę kolesiostwa takiego, które robi
ustawkę z rzeczywistością na levelu wszędobylskich emanacji i ustanawia ład według zgoła więziennych matryc,
emituje z puchy, jak ma wyglądać na powietrzu, że każde wolne miejsce jest skażone perspektywą, co by na to
powiedzieli –swoimi zębami o aromacie cracku– nasi bracia zza krat, każde wolne miejsce jest jakby polizane, bo
kalkowane jęzorem wyciągniętym przez kratki, w ogóle podyktowane z pierdla falowanie lądu oraz mapowanie,
nagrane w pierdlu musicale Metro i Śpiewasz mi do kieszeni! oraz
I TY BULDOŻERZE? JAK ŁABĘDŹ
GRYZIESZ TYŁKI I ŁYKASZ KULKI
więc nagrane są, na potrzeby wszelakich czaszkowych GiePeeSów; gdzie bym się nie pojawiła i do jakiej
przestrzeni bym się nie wlała ze swojej lampki, nawet w puszczy i bezkresnym stepie, zawsze dostrajać się
pozostaje do pierdlowego drylu. Właśnie mi się, kurza twarz, trafił taki robot, chodząca pucha. Koleś momentalnie
generuje wrażenie, że doprawdy, zakleszczenie z jego manierami w jakiejś nieskończenie maciupkiej klitce zawsze
będzie trwało wieczność, choćby miało trwać marne pięć sekund, wrzucają ci pigułkę i za jej sprawką te sekundy
pączkują do środka, embrionalizują głąb, wykonują nieprzystojne tańce z Zenonem [patrz: paradoks Z.] na
wierzchu, kręcą nim młynka, podskakując jak –nie przymierzając, kto ma większe ja– mecenas Giertych.
Robot zaniechuje świecenia we mnie swoimi przefajnowanymi diodami i wraca do urabiania księdza, plastycznego
niczym model na wybiegu prezentującym sukmany dla braci-łat, poborców wdzięku, poputczyków kabalarzy,
fellow-travelerów. Formuje księdzu wszystko jak twarz zrobioną z mchu i purchawki, która przyjmie każdy
kształt, byle tylko nie rozpęknąć się, nie wyjawiać, ile dobra nagromadziła w środku – chmury małych
potencjalnych siebie. Ksiądz Mięski – jak zwykle, zrównoważony. Znać po selfie furbym. Bo tak! Na ramieniu
księdza, nawet kiedy po cywilnemu, w baleronowatym skafandrze i naszyjniku z czaszek piskląt sępa, w który
wpleciona jest wczasowa koloratka, gna na ścigaczu, zajadając zabrane w podróż gotowane jaja łabędzia
–rozglądając się za nimi, jak buldożer zamiatający plackowaty interior–, nawet wtedy na ramieniu księdza
przesiaduje bez najmniejszej obawy o własne futro: furby, typu selfie. Znany dobrze prymitywny robot. Teraz też
jest. A to stąd, że znana dobrze publicystka modowa, specjalistka od powierzchowności duszpasterzy,
dziewięcioletnia Asia poświęciła obszerną notatkę służbową podróbkom furbych, na które się nabrała, jak sama
przyznała, przez skąpstwo, nie to, że z biedy, jak sama przyznała, biedę to ona… lubi oglądać, jak ją punktują
naukowcy w zwariowanych, pstrokatych kitlach. Szczególnie dużo toksycznego soczku poświęciła gatunkowi,
który jest jakimś zaplutym żygołakiem, a mianuje się selfie furbym. K-o-sz-m-a-r! Miał sikać jej selfiaczami bez
końca, tymczasem gapi się jajowatymi szybami i niczym nie siusia, parówa jeden, jakby utknął w kopalni
holograficznie zwierciadlanej plazmy i głosu nie mógł wydobyć, bo tam fonii nie ma. Asię niebagatelnie zdziwiło,
podczas spowiedzi, że ksiądz Mięski nie czytał jej przemyśleń. Postanowiła! Zemści się na kolesiu to; nie
skorzystał ze sposobności, żeby zajrzeć do komnaty skunksów kryjącej się za zwodniczym banerem jej rzekomej
twarzy, akcionpejtingowo improwizowanym chlapsusami, jakimi rozporządzała aura uśmieszku embriona w
formalinie, nie skorzystał z uchylonej, powiedzmy otwarcie, tajemnicy – zemści się na kolesiu to! Wcisnęła
księdzu, że selfie furby to podgatunek ary, nimfolegumina, czy jakoś tak. Tresowana papuga, która ostrzega przed
atakami hakerów, terrorem lewicujących goryli, którym się nie wiedzie odkąd rządzi parszywy kłi-rejp i mandryle
z boysbandów nie są już tak rozchwytywane, żeby się obawiać, że ktoś im urwie pośladek lub podrze tiszert
przedstawiający Gustawa Holoubka upozowanego na Marilyna Mansona z okresu THE DOPE SHOW, więc nie
zatrudniają goryli itepe. Słowem, nakręciła duszpasterzowi na mózgu taki dreszczowiec, że nawet nie musiała
całować stuły, to ksiądz ją całował… w plecaczek ozdobiony realistycznym wizerunkiem głównego księdza z
Matrixa, który zwalczał klonowanie, stosowane wśród przytłoczonych tą czy inną magią urzędników [pouczał z
wyskoku: przy lawinowym przyroście spadającej z nieba papierkowej roboty, hałdzie tapet odklejających się od
yuppie-playboya uniwersum, wystarczy kilka ideoplastycznych maźnięć, nie trzeba się od razu klonować].
Viva bestiale comunione!
Oto kolejny parszywy dzień w aglomeracji suburbiowo-miastowej rozciągniętej między czubkiem dawnej
Bydgoszczy, zahaczającej o dawny Krzyż, a dalej niegdysiejszą Lublanę, z drugiego boku dawny Bukareszt,
sięgającej aż do niegdysiejszych Aten. Oł dżezzu! Jakież się tu piętrzy budownictwo.
Że co, że niby jakie?! Zaraz się przekonacie, co czuć, kiedy się trwa w zawiesistym spodnium deweloperów
uprawiających to budownictwo, i odechce się wam recenzować!
[…]
Oto ten gościu, Axel Smacity!
[…]
… czujesz, że oglądasz sobie kosmos, bo możesz, a tymczasem oglądanie czegokolwiek, co jest w kosmosie, to jest
chora opcja, mój klon to wymyślił […]
Axel czuje za dużo naraz [przepraszam, diable, ale ile to ma trwać? spytaj się majtków, którzy –merdając
strzałkowatymi ogonami – fingują temporalne śluzowanie i pączkowanie fantomowych woali; pod przykrywką
zawoalowanej plechy amputowano mi woale, których – tym bardziej – przybywa wciąż?; zapytaj się majtków!; nie
potrafię z nimi gadać!; masz ci jajks! – diabeł zezuje do zlepionego z Axlem orangutana, ten zagabuje: gdzie ty
masz plecy, kto ciebie poprze!; diabeł: mam plecy u małp, kocham autozdradę; orangutan chrząka wymownie
przez mniej więcej 999 lat, a w tym czasie przodownicy ewolucji, czyli robacy…] Axel odnosi wrażenie, że
–chociaż na globalu nie potrafi tego robić– steruje busikiem, na pokładzie którego teleportuje się zaporowa góra
dziur i marzeń, totalnie znane mięso, mega. Są też tłumy tajnych wodzów, a o których –mimo potajemności
wpływu– nie sposób nie wiedzieć, nie sposób trwać bez przeczuć. Generalizując obcesowo ekipę w busiku, który
mógłby się kiedyś stać maglevem, lecz na razie nie ma czasu, bowiem teleportuje, taki z niego model, więc
jeszcze raz w morderczym uogólnieniu czy smarkulowym pociągu do kwantyfikacji […]
Axel Smacity i… hop, nie umie kierować. Bonusowo zaś zadręcza się impresją, że głosowo nic nie wskóra, nie
wykreuje mądrości, która mogłaby natchnąć teleportujących się na chybcika ważniaków do jakichkolwiek
zachowań różdżkarsko wynajdujących pociesze smak, sprzężony np. z nieustannym przepoczwarzaniem się
kosmosu. Jego myśl jest mniejsza od najskromniejszej cząsteczki białka, dlatego udaje się do następującego
hieroglifu: skąd pomysł, że ludzie mówią? Hendehoh & ajuto!
[…]
Axel dopiero po śmierci, jakiej zaznał w kraksie, dowiedział się, że ma na plecach wytatuowane 23 noże [i to jest
dopiero pager!]; po śmierci lepisz się z losowo dobraną osobistością, z którą […] nie zdołasz wytrzymać sekundy, z
którą bez końca zaliczasz niemożliwość wytrzymywania [ze sobą wzajem]. To może być np. ktoś, kto wywinął
kopyta w tym samym momencie, co Ty. Bądź statystyczny australopitek. Brawo! Ten, z którego pomysłami bez
najmniejszego nawet końca obcować ma Axel, nieustannie zagabuje: ała moje poglądy, a ciebie kto poprze!
Czy warto się ubiegać o swoje zbawienie? A jeśli potem się okaże, że tylko ja frunę poprzez przestworza, zwiedzam
bezkres, zmyślnie instalowany od iluś tam lat, by pomieścił każde sfinalizowane zaistnienie, tymczasem jedynie
mi się powiodło. – takie pomysły po śmierci nawiedzają klona księdza Mięskiego, a zlepił się z nim wyjątkowo
przystojny trup sępa.
Tymczasem pelikan unosi się, trzepocząc workiem, gdzie szwadrony bakterii dbają bezbłędnie o swój wygląd i
engram, jaki ich wygląd może odcisnąć na którymkolwiek stanie skupienia, chociażby niechcianym
[wyzioniętym] powietrzu. Tu nadmieniamy bardzo długo razem, jak wyglądają wszystkie istoty, którym
dotychczas udało się przeżyć… coś.
[…]
Teraz bocian [ewidentnie wprawiony w trans kamerą, którą operuje]. Nagrywa zzoomowany tył głowy pelikana,
poniekąd z wyrzutem: jest taki punkt, z którego patrząc, widzi się bezlik Warszaw, wszelakie budowle jawią się
uformowane w gigantyczne jajca, rozbryzgi światełek, jarzeniowe mordoklejki, widać Karpaty, morze Czarne, właz
od radzieckiej przyszłości – rozsuwany kożuch pokrywający kałużę lawy z benzynowymi okami, tam kraj
zmontowany z wykolegowanych sputników, tam się spławia upiory, których nikt już nie chce oglądać [naprawdę
są takie?], obok Chiny mega, Ludowe jak rzucanie czarów byle dopokąd, i w porządalu, bo ten punkt to tu, ale ty
masz na niego za wielgachny łeb, nie trawestuje nadzianych subtelnościami widoczysk, nie skapuje ci do środka,
było sprawić sobie operację plastyczną [TSANTSA], no rusz tą kabiną, rozewrzyj larwę, jak się na ciebie
popatrzeć… prompter naciera z maczugą i kością zatkniętą w poprzek dżambodżetowego nosa, ile tysiącleci
wytrzymasz na bezdechu?