Tłumaczenia Szymona Kowalskiego
Po Potopie
Niezwłocznie po tym, gdy pojęcie Potopu spleśniało,
Zając zaplątał się w esparcetach oraz rozdygotanych dzwonkach i odmówił swój pacierzyk ku tęczy poprzez pajęczą sieć.
Och, ukrywające się szlachetne kamienie – kwiaty, które już przejrzały!
Na ogromnej, plugawej ulicy wzniosły się stragany, ktoś przeciągnął łodzie w stronę morza rozwarstwionego górą jak na rycinach.
Krew popłynęła w domu Sinobrodego – w rzeźniach – wewnątrz cyrkowych namiotów, gdzie pieczęć Boga pobieliła okna. Krew i mleko popłynęły.
Bobry zbudowały. W tawernach parzono mazagrany.
Zanosząca się nieustannie płaczem posiadłość z wielkimi okiennicami schronieniem była dla dzieci w żałobie dumających nad cudownymi obrazami.
Zamknięto bramę, na gminnym placyku dzieciak przekręcił swe ręce, zrozumiany przez wiatrowskazy i ich koguciki, wszędzie, w oślepiającej ulewie.
Nieznana dama osadziła pianino w Alpach. Msza i pierwsze komunie celebrowane były przy stu tysiącach katedralnych ołtarzy.
Karawany odjechały. A Splendor-Hotel zbudowany został wśród obłędów lodu, polarnej nocy.
Od tamtej pory księżyc przysłuchiwał się beczeniu szakali z pustyń tymianku – eklogom charczących sabotów z sadu. Wówczas w fioletowej, porastającej puszczy Eucharis powiedziała mi, że to już wiosna.
Roznieś się, stawie – piano, kuśtykaj po moście, przejdź nad lasami – ciemne płachty i organy, gromy i błyskawice, wzbijcie się, toczcie – wody i strapienia, unoście się, wzniećcie powodzie!
Z chwilą gdy się rozproszyli – och, kamienie się zagrzebały, rozwarte kwiaty! – och, to banalne! – i Królowa, ta Wiedźma rozpalająca swój żar w glinianym dzbanuszku, nigdy nie będzie chciała przekazać nam wiedzy, którą gardzimy.
Dzieciństwo
I
Ten bożek, ciemne oczy, żółta grzywa, bez rodziców i bez włości, dostojniejszy od legendy, meksykański i flamandzki; jego specjalność, próżny lazur, próżna zieleń, bieg na plażach nazwanych przez fale bez statków, imiona żarliwie greckie, słowiańskie, celtyckie.
Na skraju lasu – kwiaty snu dzwonią, pryskają, iskrzą się – dziewczyna z pomarańczową wargą, kolana skrzyżowane w krystalicznym zalewie wznoszącym się z łąk, nagość zamglona, spleciona, odziana przez tęczę, roślinność i morze.
Niewiasty wirują na tarasach sąsiednich morzu, dziatki i gigantki, wspaniałe cienie w grynszpanowym mchu, biżuteria naprężona na oleistej glebie zagajników, rozmrożonych ogródkach – młode matki i starsze siostry o spojrzeniach wypełnionych pielgrzymkami, sułtanki, księżniczki o tyranicznych kostiumach i chodzie, malutkie cudzoziemki, litościwie nieszczęśliwe istotki.
Co za znużenie, godzina kochanego ciała, godzina kochanego serca!
II
To ona, mała denatka, za krzewami róż – Obumarła matula idzie po schodach – Kareta kuzyna ryczy na piachu – Niziutki brat – (on jest w Indiach!) tam, przed zmierzchem, na łące goździków – Staruszkowie do końca pogrzebani w szańcu porosłym lakami.
Rój złotych liści oblega dom generała. Oni na południu – Podążamy czerwoną dróżką, by dostać się do opuszczonej oberży. Zamek jest do sprzedania; kotary się zerwały – Wikariusz zabierze ze sobą klucze do kościoła – Dookoła parku chaty strażników są puste. Parkany tak wysokie, że ujrzeć można tylko szeleszczące wierzchołki. Właściwie, nie ma tam nic wartego obejrzenia.
Łąki powracają do przysiółków bez kogutów, bez kowadeł. Zapora jest podniesiona. O kalwarie i młyny pustyni, wyspy, kamienie!
Magiczne kwiaty bzyczały. Ukołysały go skarpy. Zwierzęta o bajecznej elegancji zataczały koła. Grube chmury zaczęły się gromadzić nad wysokim morzem stworzonym z wieczności ciepłych łez.
III
W lesie jest ptak, jego pieśń zatrzymuje cię i sprawia, że się rumienisz.
Jest zegar, który nie bije.
Jest bagno z gniazdem białych zwierząt.
Jest katedra, która opada i jezioro, które się podrywa.
Jest dorożka porzucona w zagajniku, być może mknącą po ścieżce, zaplątana we wstążkach.
Jest trupa małych komediantów w kostiumach, widziana na drodze przechodzącej skrajem lasu.
Jest nareszcie ktoś, kto poluje na ciebie, gdy jesteś głodny i spragniony.
IV
Jestem świętym, w modlitwie na tarasie – spokojne zwierzęta pasą się wzdłuż morza Palestyny.
Jestem uczonym w ciemnym fotelu. Gałęzie i deszcz rzucają się na okno biblioteki.
Jestem pieszym na głównej drodze idącej karłowatym lasem; stukot śluz przykrywa moje kroki. Przez dłuższy czas widzę melancholijne, złote pranie zachodzącego słońca.
Byłbym porzuconym dzieciakiem na molo u stóp otwartego morza, małym parobkiem podążającym alejką, której czoło dotyka nieba.
Ścieżki są cierpkie. Kopce pokryte żarnowcem. Powietrze jest nieruchome. Jak daleko stąd ptaki i źródła! Zmierzając dalej, tylko koniec świata.
V
Niech ktoś nareszcie wydzierżawi mi ten grób, wybielony wapnem, z liniami cementu na płaskorzeźbie – głęboko pod ziemią.
Trzymam łokcie na stole. Lampa tak mocno oświetla gazety, że jestem idiotą, czytając je ponownie, te książki bez zainteresowania.
Na ogromnej odległości nad moim podziemnym salonem budowane są domy, gromadzą się mgły. Błoto jest czerwone lub czarne. Upiorne miasto, noc bez końca!
Niżej tylko kanały ściekowe. Po bokach nic prócz grubości globu. Być może lazurowe przepaście, studnie ognia. Być może to te obszary, na których spotykają się księżyce i komety, morza i baśnie.
W gorzkich godzinach wyobrażam sobie kule szafiru, kule metalu. Jestem mistrzem ciszy. Dlaczego piwniczne okienko miałoby przygasnąć w narożniku sklepienia?
Antyczny
Wdzięczny synu Pana! Wokół twego czoła zwieńczonego kwiatkami i jagodami, twoje oczy, cenne kulki, drgają. Splamiony brązowawym osadem, twoje policzki stają się wydrążone. Twoje kły błyszczą. Twa pierś przypomina cytrę, pobrzęk krąży w jasnych ramionach. Twoje serce bije w brzuchu, gdzie śpi podwójna płeć. Włócz się nocą, poruszając łagodnie udem, tym drugim udem, lewą nogą.
Monarchia
W piękny poranek, wśród bardzo spokojnego tłumu, wspaniała para krzyczała na rynku. Przyjaciele moi, chcę, by ona została królową! Chcę zostać królową! Śmiała się i drżała. On mówił przyjaciołom o objawieniu, ukończonej próbie. Mdleli przeciwko sobie.
I rzeczywiście byli królami przez cały poranek, gdy w domach podniesiono karmazynowe zasłony, przez całe popołudnie, gdy udali się w kierunku ogrodów palmowych.
Mosty
Szare nieba kryształu. Dziwaczny układ mostów, proste, tu wygięte, inne upadające w obrocie pod kątem względem pierwszych, wszystkie te figury powtarzają się po licznych oświetlonych torach kanału, a każda z nich tak bardzo podłużna i delikatna, że brzegi obciążone kopułami zapadają się, obumierają. Niektóre mosty wciąż są pełne ruder. Inne podtrzymują maszty, znaki, kruche balustrady. Minorowe akordy krzyżują się, wirując; struny podnoszą się z brzegów. Dostrzec można czerwona marynarkę, być może też inne kostiumy, instrumenty muzyczne. Czy to ludowe melodie, fragmenty lordowskich koncertów, pozostałości po publicznych hymnach? Woda jest szara i niebieska, szeroka jak ramię morza. Biały promień, spadający z nieba, niszczy tę komedię.
Kuba
Szymon