Próba ewokacji Kuby
codziennie rano wychodziłem nad rzekę, nurzać w niej ręce, miałem nadzieję, że przemienią się w brąz, który nią płynął, i które odniosę do domu, by oddać mojej kobiecie, by zawiesiła na ścianie jak poroże. codziennie stawiałem na nowo stodoły, ich same ściany, fasady kryjące czarne bramy lasu, a gdy wracałem, musiałem się siłować z nimi na bary, by nie upadły. następnego dnia wszystko zaczynało się na nowo.
czasami odpoczywałem pod gruszą, samotnie rosła na polu jak skręcony warkocz mojej matki. w dzieciństwie śniło mi się, że jesteśmy u szkolnej pielęgniarki, warkocz matki zwisał w misie, w której pielęgniarka ścierała go na wióry. tak samo drzewo opadało w górę, w gładki, zimny krzemień.. ale teraz wiał ciepły wiatr zza oceanu, unosząc zapachy migdałów, które dzieci podkradały nieuważnym kupcom. gdy bił o moją twarz, widziałem nakręconych na starannie skonstruowane mechanizmy doboszów, gdy szli przez miasto i hałasem budzili kobiety, te wycierały spod powiek drogocenne minerały. przez pole obok mnie biegli chłopi i szukali twarzy tych kobiet w powietrzu, trzymając jednocześnie dłonie za kotarą nieba, by tamte nie zgasły. ale za każdym razem, gdy udało się im je musnąć, z tej strony, one więdły jak zerwane kwiaty.
morze pola było nieruchome. morze pola było w ciągłym ruchu. można było się schować pod wiecznie falującymi kłosami. jedna z gwiazd – ta, w której kierunku trzeba iść, by nie zostać, przez wertepy, przez drzewa zjedzone przez czas – wisiała na sznurku, znacznie niżej od innych, kołysała się jak wahadło, jak wiecznie zanikający wiatr zza oceanu, który przenosił mnie tam, w zagracone piwnice tamtych kupców, w sny dzieci o spluwaniu do studni, gdy dźwięk nigdy nie rozbijał się o taflę, i byłem samym tym dźwiękiem, nadchodzącą burzą mamutów.
gałąź, której trzeba się chwytać,
gałąź, której trzeba się chwytać, by nie strąciła liści.
i był człowiek, którego kochałem, stał na zboczu i miał ręce ułożone w strzałkę, jakby chciał wskoczyć przez niebo. jak kleszcz. był coraz mniejszy. w wyrwie jego serca otworzono klatkę, wisiał w niej ptak. w wyrwie jego serca, która zamykała błękit jak zawiniątko.
ukręcony koniuszek, spalony knot, rozgałęzienie frędzli, gdy nagle się kończą.
noski rozmazanych kształtów, które z tamtych odlatują, by zapylić pole po wykarczowanym lesie, gdzie położył się cień, straszny, pełzający cień.
Skandynawia
Dłonie Normanów umuzycznia Sibelius
Na drugiej harfie
mleko swych wlosów
rozpuszcza śnieżyca
Lodowe płatki chryzantem
na ozorach psów usypiają w ogrody
Tu nie ma Gangesu
lecz są renifery
o rogach wzorzystych jak fiordy
albo kaprys Joanny
Joanna harfa ostatnia
Joanno zapłacz nade mną
Dolina obiecana
Smutek niedźwiedzia
Jest srebrną strzelbą myśliwego
Schodzącego w kołysanie
Obiecanej doliny
Skarga niedźwiedzia
To muzyka złotego rogu
I żałoba wielka
Obiecanej doliny
Śmierć niedźwiedzia
To spadanie mojej głowy
Na niewdzięczną kompozycję
Obiecanej doliny
Kochankowie
Katedro! Szerokobiodra kobieto
O czterech smukłych nogach
Zielone dłonie jaszczurek
Przemycają światłość twego brzucha
Ascetycznym handlarzom
Rozkosze zdziwienie palców
Spada w pionowość pleców – mrocznych witraży
Do posadzki
Na której czerwień twych włosów
Zastyga w dymiący ochlap baranka
A wysoko miedzy lukami
Na pajęczych siatkach
Dojrzewa w purpurowych kokonach
Owoc na wypełnienie ostatecznego naczynia
Kompozycja
Należałem kiedyś
do ogrodów wysokich
z wejściem etruskim
i smukłym
Kobiety tam były leniwe
jak rzeki
a w palcach miały miękkość
perskich dywanów
Do wodopoju szło się prosto
albo na grzbietach lwic
a niedosyt znało tylko źródło
i naczynia u katechumenów
owoce i niebo
dojrzewały nisko
że nie trzeba było stawać na palcach
żeby ich dosięgnąć
Nocą grałem w domino z gwiazdami
o zachowanie czystości
lub o młodego lisa
Niekiedy przegrywałem wspaniałomyślnie
Lato w alpach
Na wieżach i końcach palców
Przemykają wiatry wysokie
Jak słupy ciszy w gotyckich katedrach
Mosiężna Cyganka
Wróży zniknięcie owocu daktyli
Ze strumyków na lewej dłoni
To tak jakbyś błyszczącą pestkę oka
Wziął w palce
I wyrzucił na plażę
Czyli kraniec snu
Teraz musisz iść do Benares
Albo dalej łowić
Zapachy dojrzałej pszenicy
I chwilę wzruszenia
Słonecznej madonny
Metamorfozy
Góra
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze
jakby koni frygijskich groźne tabuny
aż grom
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
a model spadał
głową w dół
w płótno
i wrósł
w ciepłe jeszcze kontury
nagłego olśnienia
To był ranek
a ty się śmiałaś do mnie z portretu
Na bransoletach u Metysek
Dzielnice winne
I rzadkie kamienie
Lęk wzmaga czułość palców
I strun
A zapachy korzenne
Rzewność moją i twoich nóg Solane
Solane odejdźmy w słoneczną stronę witraży
Gdzie Bizancjum leniwe i muły
Dźwigają kosze obfite
W owoce
I ciepły deszcz
Owoce wchodzą w głąb kamienia
Ręce zbyt jasne unoszą kolory
Jak naszyjniki diamentowe
Złodziejsko i sprawnie
O Boże!
I jeszcze lepkie dziąsła zapachów wyżej
I niebo z wielkimi oczami
Przerażonej wiewiórki
A potem dmuchają dwa wiatry
W trąby mosiężne
I ogłaszają głód
Uroczystość rozpoczęcia wieczerzy
Pejzaż
Usypia horyzont w kąciku twych ust
i powracają chmury i słońce
łagodniejsze półwyspy prosić
o miękkie nory twoich oczu
W dalekich krajach
białe dłonie mnichów
zarzynają młode daniele
i na kamiennych posadzkach swoich domów
rozkładają skóry miękkie
dla jednej stopy twojej
Rano kiedy szyje podnosisz leniwie
ręce złodzieje podsuwają ci
grzebienie z kości słoniowej
i najpiękniejsze konie
przybiegają pod okno
Co noc
Co noc
Kiedy schodzą do knajpy kolędnicy
Na wódkę śledzia i dziwki
W dalekich miastach Orionu
Arlekin paznokcie gryzie do krwi
I szczury przyzywa
Na piszczałkach swych nóg
To znak ze nie dosyć fioletu
Zapachu mydła
Chleba i łaskotania nozdrzy
A tam
Kolędnicy
Wchodzą w kufle złotego piwa
I zębami w uda żarłoczne
Włosy
Rzeka przepływa
miedzy oczami ryb
jak tęcza
albo niezagojone ciecie po nożu
Pływają po niej
wielkie serca baobabów
koła wozów
rogów utopionych jeleni
Moje łzy
jak okruchy chińskiej porcelany
tona wirując powoli
Pozostałości podróży
1. Polscy robotnicy widziani byli w starożytnym Egipcie.
2. Do Brześcia brakuje nam 178 staj.