bajka o górze
Opowiem ci o świecie skoncentrowanym wokół jednej góry. Możesz sobie wyobrazić trójkąt (to mówiąc nakreśliła palcem w powietrzu ostry kształt), niech wiruje, niech wiruje tak długo, że ściany powstającej bryły staną się stare i twarde. Mieszkają na niej ludzie niewidoczni dla gwiazd, pewnie nawet nieistotni. Podporządkowani realności i fizyce planety, przez wiele lat coraz bardziej spływali na obrzeża, aż wreszcie oparli plecy swych budynków o urwisko. Jeszcze dalej jest koniec, za który da się wychylić, ale nie ma ku temu żadnej potrzeby, nie ma tam bowiem zupełnie nic.
Mieszkańcy od dawna wiedzą o kształcie swej krainy, bo objechano już świat dookoła. Poprowadzono nawet tory wielkiej kolei, której skonstruowanie uznaje się za początek nowej epoki. Nie będę ci teraz opowiadać o wspaniałości granicznych miast, o rzeźbionej grobli pozlepianych ze sobą kamienic ich dzikich dachach, z których dzieciaki trzymane przez kolegów wychylają się co wieczór, byleby tylko móc sikać w przestrzeń. Nie opowiem, bo tak, bo najciekawsze nie jest wcale to, co zbudowano wokół góry, ale to, co pięło się nad życiami ludzi. Nigdy bowiem nikt – a uwierz, próbowało wielu – nie dotarł na jej wierzchołek. Ciężko nawet stwierdzić, czy planeta miała swój koniec, gdyż od pewnego momentu wydawała się być po prostu niezmienna. Wraz z napinającą się rzeźbą terenu, roślinność i zwierzyna karlała, przechodząc po cichu w pochyły blat stepu. I tylko woda spływając ukazywała się gdzieniegdzie w trawach cienkimi jak sznurówki strużkami, albo też grzmiała ze wcale nie szerszych rozpadlin. Ponoć właśnie od tych pęknięć w ziemi wzięło swój kształt to dziwaczne pismo, którym śmiertelni u brzegu łowią z swych głów błysk myśli.
Ludziom ciężko było zaakceptować tę nierozwiązywalność góry i oczywiście mieli najróżniejsze pomysły na to, czym mogłaby być. Jedni, zaopatrzeni na całe miesiące, obsesyjnie jeździli wzwyż badać grunt albo ślady życia, a po czasie wracali zrezygnowani, by ponownie zatrzasnąć za sobą drzwi gabinetów. Drudzy jej nieosiągalność czy też nieskończoność zrzucali na siłę nadprzyrodzoną, fizyczne wręcz bóstwo. Na polanach wierni dziesiątkami, setkami zagrzebywali się w ziemi, by powierzać się górze i samemu czuć jej zimne, życiodajne ciało. Sama jako dziecko towarzyszyłam przy podobnych.
– Odwróciła głowę do okna jak pies kiedy coś odprowadza.- ale o tym kiedy indziej.
Przy ogniskach opowiadano bajki, właściwie jedną baśń o tysiącu morałów, w których matka, przyjaciółka, lub kochanka, niosąca bohaterów całe życie, żąda od nich w zamian jednej krótkiej chwili. Ponoć tylko wtedy tak naprawdę wchodzi się na górę. W dole trwa to moment, sen lub zawrót głowy, lecz tam, po drugiej stronie idą całe wieki. Mijają miasta i ścieżki, znajdują ślady przechodzących tamtędy wczoraj i przed laty, z całego świata, z wielu chwil wprzód i wstecz. Na górze ludzie mają drugie, większe życia i sens, o zupełnie nieznanym tu smaku. Wiesz, oni się tam zakochują. Związązani towarzyszą sobie, albo zapominają skąd są i gdzie idą, przepadając na długie miesiące w chłodnych pokoikach lub wagonach warzywnych, lecz prawie zawsze, jakby przebudzeni, jakby coś nucąc, ruszają dalej.
Wierzy się, że góra, dopuszczając ludzi do siebie, robi to, bo ich kocha, chce im pokazać tajemnice czasu, podziemne i nadniebne prawdy. Jednak miłość, choćby nawet tak wielka, nie potrafi w pełni przezwyciężyć strachu. Góra boi się, że ci, co ją opuszczą, zabiorą ze sobą jej sekrety, więc po powrocie mają nic nie pamiętać. Ci nagle budzący się na podłodze, w łóżkach, autobusach, ci otwierający ciężkie powieki, oparci o ścianę budynku, mają w rękach i zmysłach to, co przeżyli, ale nie potrafią odnaleźć tego w swej pamięci. Ci, co na górze pisali wiersze, znajdują łatwym słuchanie i czytanie poezji. Ci, co kochali, kochają, ale nie pamiętają kogo i czują puste miejsce, jakby żleb wyrzeźbiony przez nie płynącą już rzekę. Właśnie z takich niedokończonych miłości rodzą się choroby. Dziwaczne plamki, naskórne kształty, kolory oczu, które kwitnąc przezierają przez ciało i niebo, byle się tylko wzajemnie dostrzec. Czasem głusi już na wszystko, oślepieni tętniącym im w głowach kierunkiem ruszają, pod górę, po bezbrzeżnym, pochylonym stepie. I zupełnie bezbronni, u progu istnienia wpadają na siebie.
Tomkowi Rosińskiemu