ĆPUN
Kair to był inny, świetlny świat, a ja byłem mały, pogubiony zjeb. Gdybym szedł wyłącznie za wytwarzanymi przez Rybę fascynacjami, wszystko byłoby w porządku. Ale nie. Chodziłem na spacery.
Pięć kilometrów od pustostanu była stacja benzynowa. Świeciła się w nocy, a ja nie mogłem spać i chodziłem na spacery, szedłem w stronę światła i zostawiałem Rybę z Głupkiem w pustostanie. Szedłem pięć kilometrów i wracałem pięć kilometrów, i nieraz było tak, że znowu szedłem w stronę tamtego światła, a noc nie mogła się skończyć. Złe przeczucia gnały mnie na pustynną łąkę, nie chciało mi się kraść czy całować, byłem bezwiedny i nie byłem sobą. Nie uciekałem, tylko chodziłem. Po prostu chodziłem na spacery.
Za dnia piasek był czerwonawy od słońca, krzewy fioletowe, a ludzie jakby wypluci przez zepsutą i przećpaną drukarkę postaci do przeestetyzowanych filmów. Za dnia stacja była niewidoczna, nocą wyświetlała mi przeznaczenie. Za dnia piaskowa łąka była czerwona i straszna, nocą była moim żałosnym wybiegiem. Jak o niej myślę, to widzę się z góry, jak idę i mam na sobie czapkę z daszkiem, którą znalazła dla mnie Ryba.
To wygląda w mojej głowie jakby koleś w czapce maszerował w miejscu. Krok za krokiem, po niezmieniającej się powierzchni, a kroki stawia się ciężko, coraz ciężej. Dreptanie w próżni i gówno w głowie. Stawałem się bezsensownym GIF-em-spacerowiczem. To była udręka, prolog bezsenności, moje pierdolone przeznaczenie.
Nie spotkałem na tamtej pustyni zwierząt. Nie skumałem się z dostępną na niebie plątaniną gwiazd. Niczego nie zrozumiałem na tamtej czerwonej pustyni. Nie zrzuciłem na niej skóry, nawet butów na niej do końca nie zdeptałem. To było chodzenie w próżni w stronę światła. A potem dochodziło się do stacji benzynowej.
Pewnego razu, tuż przy świecącej się stacji benzynowej, dostałem ataku złych myśli. Wtedy zaczął się koszmar. Wzięło mnie na poważnie, odpaliło mi wrotki, zagotowało się zmagazynowane we łbie gówno. Świecąca stacja benzynowa obwieszczała szereg katastrof. W środku pogaszone, szyld świecący jak słoneczko z horroru i ja, rozkładający ręce pod światłem szyldu i mrokiem wnętrza. Stacja była wybebeszona z ludzi, paliwa, produktów spożywczych. To był świecący kiosk z dwoma pomnikami dyspozytorów, a ja byłem bezsensownym GIF-em-spacerowiczem, chodzącą katastrofą, a chodziłem wtedy w kółko, tam i z powrotem, poszedłem więc do siebie, pięć kilometrów przez piach, do pustostanu, żeby położyć się w namiocie obok Ryby i Głupka i nie umieć zasnąć, i znowu wstać, i znowu iść przez ciemną a potem czerwieniącą się pustynię, i znowu dojść do tego jebanego światła na szyldzie i mroku w środku, i znowu dostać ataku złych myśli.
Nie mogłem się powstrzymać, w Kairze mnie gnało i chodziłem na spacery.