[Tak, góra od czasu do czasu]

Tak, góra od czasu do czasu potrzebuje zniszczenia. Odbudowuje się sama, zdrowsza, rozleglejsza, z nowymi Bajkonurami paproci i buków. Tak, rysunek warstw w skałach, który można oglądać wtedy, gdy leży rozwalona, dużo jest w stanie powiedzieć temu, kto tą górą jest. Tak, tak.

A jednak działać można dopiero w momentach scalenia, balansując ze swobodą Kozaka na lodowym jaju, stawiając kroki, które namysł by uniemożliwił. A jednak potrzeba prądów powietrznych, którymi nozdrza żywią się na szczycie. Doliny, lasy ciemne jak serce bratka i domy daleko w dole dopiero stąd składają się w jakiś wzór. To tu właśnie spisano traktaty rozpaczy, zbierając wiedzę epoki w ozdobne formuły, trzymając lornetkę frontową ponad sztywnym wąsem, na którym siadały jaskółki. Potwierdzi to pomarszczona jak smardze generalicja: Froberger, Clérambault, Byrd.

Milenials ma rację, kiedy wchodzi na biurko, z niego na taboret, a po paru latach lewituje, mając za sobą nieznane nikomu podejście, które zdążyło już zarosnąć przezroczystym dniem. Nauka do zapomnienia, po przebudzeniu: nad warstwą chmur, nad warstwą „szczęśliwości” jest jednak pewna liczba ludzi na szczudłach i drabinach.

Choć to może akurat nie o nas.

 

Okolice Szreniawy

„Dzisiaj są mrozy”. „Mrozy”. Czy „mrozy” układają się jak państwa na mapach? Jest ich kilka jednocześnie? Zjeżone kępy minusów nad ziemią szarą jak mysz? A może wiszą na różnych wysokościach, łachy powietrza sztywnego jak stare lewisy?

Mrozy, w swojej liczbie dziwnie bezbronne, jak zwierzęta śnieżne skupiające się w gromadę dla dania odporu błękitnemu podniebieniu świata, które jest nienasycone. „Mrozy” – a więc są miejsca między nimi, w których mrozu nie ma; „mróz”, singularis, jest o wiele okrutniejszy, wylany równą powierzchnią, jak bezlitosna ciężka woda, radioaktywny mocz. Ubieranie się „na mróz” ma w sobie coś ostatecznego, matka w przedpokoju podobna niespokojnemu ptakowi, patrzeć, a wciśnie nam za pazuchę medalion z Lelewelem… Wyjście „na mrozy” otwiera furtkę nadziei. Liczba mnoga rozwidla się w deltę możliwości, korytarzy zwykłego powietrza pośród atoli martwicy, pozwalając zachować dobry humor, a nawet ciekawość badacza: dzień można „eksplorować”, traktować go jak przedłużenie porządków domowych, jak gdyby ktoś bawił się z nami w fortyfikacje z poduszek, które wylały się z okien i ustroiły w mieście.

To „y”, oddzielające „mrozy” od „mrozu”, kaleka, niezdolna do samodzielnego życia litera, staje się w miarę postępów myślenia o niej coraz osobliwsza. Zapadka regulująca przepływ światów. Kryształ, który obracać w dłoniach mógł sam Bóg.

Znaleźć go jeszcze można w ścianach naszych stajni.

 

W porządku, człowieku

Dopuść porażkę… Porażka jest w porządku, człowieku. Jak mokry liść, które pada na przegrzane ciało Apollona. Jedno z nielicznych okien, przez które możesz zerknąć sobie na „prawdziwy świat”. Szanuj porażkę. Pożądaj. Pożądaj konfrontacji, inaczej będziesz obły, jak kanapa ze skóry anioła, granitowy postument śnieguliczki, bez zgięć, kieszeni, w których rośnie szalej i pokrzywa. Będziesz nieciekawy. 

Belmondo to była zburzona Warszawa, człowieku, struktura z samych porażek, a te nieliczne ściany, które uciekły nalotom i udawały, że nic się nie stało, były wymówką dla kobiet, które na Księżycu postanawiały zostać. Mówiąc „kobiety”, mamy na myśli nas samych. Za nami wwala się już cały świat. Zupełnie inaczej, niż nas raz uczono, nie? A więc porażka, zachęcam do porażki. Jako rewers podejrzanego sukcesu zawsze jest udana, zawsze doskonale się broni. Wykrot, w którym rozrasta się opozycyjna jesień i gdzie nie ma wstępu z kraju, któremu śpiewają wesołe termometry.

Porażka to szafran. Izotop, który położony na blok naszego życia podąża nim w głąb niczym robak, „uniezwyklając” go i dodając mu niewidoczny i rozgałęziony wymiar. To nasz korzeń, nasz radix. Tunele, w których zabłądzi kiedyś nawet sama śmierć. 

Jaja, oprzędy, rozpleniony, oparty o zapachy, a nie obraz, Wjazd pociągu na stację w La Ciotat. Na ten film, który dla niej mamy, sami staraliśmy się dostać przez całe życie.

 

[Zna się te imprezy]

Zna się te imprezy, na które zaproszenie wpada przypadkiem, nie wiadomo skąd, jak haczyk, który chwytamy my, doświadczone, omszałe karpie, tylko dlatego, że zjawia się w okresie flauty, kiedy niczego innego się nie spodziewamy – bierzemy, choć wiemy, że czeka nas konwersacja z drzewami i śmierć przez nieporozumienie.

I rzeczywiście, nikogo na tej sennej Golgocie nie znamy. Toczą się żarty, które pozwalają wyobrazić sobie to, co mówiliśmy na pierwszym roku studiów, sądząc, że tak mówi się na studiach. Gra radio. Ci, którzy nas tu zaprosili, gdzieś zniknęli, a w ogródku, w którym żujemy piątą i dwudziestą kiełbasę, osiada chłód wieczoru. Nie można wstać i pójść do domu, jesteśmy za miastem, wydani na łaskę pary, z którą mamy się zabrać samochodem. Co robić, co robić? Wędrujemy drogami ze szlaki, kosimy patykiem łopiany. Nad horyzontem wisi Wenus, której ostatnio na tych polach zwierzała się młoda Nałkowska.

A jednak  j e s t  to jakieś doświadczenie. Wapienna forma, jedna z wielu, w które zbiera się dany nam czas i nieporuszany przez lata zielenieje. Jedna z wielu… To one, nieprzyjemne zwalisko, są naszym prawdziwym kształtem. Leżą w lesie, gdzie nie było człowieka. 

Na łąkach obok trwają próby bomb końca świata.

Leniwie rozwijające się zdania, jak rzeki na swoich miejscach, to znaczy w przedziałach swoich koryt, które nie mogłyby być inne. Naturalność przepływu, jednokrotne szarpnięcie struny, leniwie… wydawałoby się, że rzut i ujście są wiadome już przy oglądaniu źródełka, gdyby można je było oglądać. Leniwie… jakby stawką, o którą toczy się gra, było przeoczenie pojawiających się znienacka przedęć, które jednak stanowią z nurtem jedność. Bo nie ma tu wodospadów i energii spiętrzeń, zwijania w kaskady, a raczej wewnętrzne prądy, których nie widać z poziomu tafli. Ale dalej płynie się inaczej, jakby pasmo przechwyciło coś trzeciego, tama modulacji, komputer. Te przedęcia; flauty i zarośnięte podejścia są miejscami, które wyznaczają ruch w wierszu, relacje we florze, intensywność wirowań drugiej, podziemnej rzeki, gdzie rozkosz jest niezależna od jednorazowych atrakcji składni. Tu musimy się w wwiercać, przekopać fosę.

Kuba