Z francuskiego przetłumaczył Szymon Kowalski

 

1. 478 ludzi

2. I nie był to taniec św. Wita, i nie było już ptasich dziobów.

3. Miazmaty szerzyły się w nieskończoność.

4. A zawsze gdy jadę pociągiem, patrzę się na ciebie pełen obaw.

Rewolucja letnia

 

Światło jest jaskrawe. Mężczyźni biegną kupić fulary,

lecz nie po to, by wycierać nimi nosy.

Ostatnia deska ratunku: zaćmienie, niebiańska akrobatyka.

W kosmicznym karnawale ten człowiek traktuje

poważnie swoją rolę planety. Spala słońce w kukle,

ironia losu, dowcip niewolników.

Nie śmiejmy się jednak za wiele. Niewolnicy krążą teraz

wokół kamienia młyńskiego, który mieli pustkę.

Ich pot odurza gwiazdy, brzuchate słońce ciągnie się

po zakurzonych drogach, przebite oko otwiera się na niebie,

a niewolnicy się śmieją, ich ramiona lśnią.

Cywilizacja

 

Kiedy słowo zostało napisane

po raz pierwszy,

czyste powietrze przestało ciążyć nam w głowach,

a tłum był spragniony.

Wszystkie zarodki były martwe, martwe w swoim potomstwie,

kora była grobowcem dla nasion,

góra skończyła krwawić,

a ziemia krwi stała się kamieniem,

a woda krwi stała się morzem,

a ogień krwi stał się błyskawicą.

 

Jęknęli, starcy okryci rdzą:

Wracaj do koła, mój oddechu!

idź deptać swoimi ciężkimi stopami

po planetach podczas nocy jaskiń.

Moje dzieci nie mają żadnych myśli!

Moje piękne dzieci mają puste mózgi.

Życie jest proste, one już nie żyją…

Wszyscy starcy pomarli pomiędzy zębami gór,

ich twarze utkały żyłami marmur,

a pod krzemieniem spali ci,

którzy głębiej schowani byli niż dno ich kości.

 

Pod tułowiem ptaka pustka

przestała brzęczeć.

Tysiąc ślepych wilków na tym strychu!

I brakuje mi tchu.

 

Później

 

         Odrodzę się bez serca,

wciąż w tym samym wszechświecie,

nosząc tę samą głowę,

te same ręce,

być może odmienione będą moje kolory,

lecz wcale mnie to nie ucieszy.

         Będę okrutny i samotny,

będę jadł tylko węże

oraz surowe owady.

         Nie będę nic mówił

prócz słów owadów

lub nagich węży,

słów, które będą żyć i śmiać się wbrew mej woli.

 

Pałac hipogryfa

 

Pod kopułą serc trzy heraldyczne lwy przecięte w połowie

ukazują swe olśniewające pazury, przebijają

fajerwerkami membrany obciążone złotem.

Sandały ze skóry wytłaczanej chorymi

muszlami piżmu i ziaren położone są pod draperiami,

które równie dobrze mogłyby być podziemną czupryną

powstałą z zaginionego morza, draperie wznoszą się

w stronę wyobrażonego sufitu.

Dzwon w olejowej kąpieli, uderzenia młotkiem w brzuch.

Dwie zimne stopy wślizgnęły się w sandały.

Niczego tu nie ma, tylko skrawek fiołkowego nieba

służący za tło. Ukryci za nim ludzie

szybko zabierają go w kulisy.

Chudy szklany wąż pełznie przyciśnięty do muru nieba.

 

Martwy śmiech

 

Akrobaci w oknach

gubią części niebieskich ścian

i skórki pawich oczu.

 

To akrobaci,

akrobaci z płaskimi dłońmi,

tak, to oni, lecz czy ich rozpoznajesz?

Kiedy przychodzą do ogrodu,

kwiaty zwijają się z brzękiem metalu,

a wielkie oczy ciężkie od ślimaków

rozchylają żółte trzciny.

 

Klaszczcie w dłonie, akrobaci,

pożyczyć mogę wam nawet i moje,

lecz nie rozśmieszacie mnie już więcej.

 

Inne porzucenie

 

Szedł z ręką na moim ramieniu,

opowiadał, a moje wargi poruszały się wraz z nim,

słońca dygotały w jego ustach,

wiatr nas unosił.

Jednak gdy tylko się zapytałem: Gdzie idziemy?

rozproszył się niczym duchy,

utknąłem, nie rozpoznawałem go,

widzę teraz siebie idącego,

słyszę moje słowa,

a wiatr potrząsa mną przez ramiona,

krwawi mi nos w miejscach publicznych.

Gdzie jego sine usta,

mokry gliniany swąd rąk,

i jego oczy brzęczące wszechświatem?

Przestałem widzieć,

zamierzam uderzyć przodem w absurdalne twarze,

bzy żywej skóry,

śmieszne instrumenty,

jestem odrażający.

 
 

Idź w las, znajdź wiersz!